Home
  By Author [ A  B  C  D  E  F  G  H  I  J  K  L  M  N  O  P  Q  R  S  T  U  V  W  X  Y  Z |  Other Symbols ]
  By Title [ A  B  C  D  E  F  G  H  I  J  K  L  M  N  O  P  Q  R  S  T  U  V  W  X  Y  Z |  Other Symbols ]
  By Language
all Classics books content using ISYS

Download this book: [ ASCII | HTML | PDF ]

Look for this book on Amazon


We have new books nearly every day.
If you would like a news letter once a week or once a month
fill out this form and we will give you a summary of the books for that week or month by email.

Title: Sklepy cynamonowe
Author: Schulz, Bruno
Language: Polish
As this book started as an ASCII text book there are no pictures available.


*** Start of this LibraryBlog Digital Book "Sklepy cynamonowe" ***


BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE


Spis tresci:

SIERPIEŃ NAWIEDZENIE PTAKI MANEKINY TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA
KSIĘGA RODZAJU TRAKTAT O MANEKINACH Cišg dalszy TRAKTAT O MANEKINACH
Dokończenie NEMROD PAN PAN KAROL SKLEPY CYNAMONOWE ULICA KROKODYLI
KARAKONY WICHURA NOC WIELKIEGO SEZONU



SIERPIEŃ

1 W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matkš i
starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszołamiajšcych dni letnich.
Wertowaliœmy, odurzeni œwiatłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której
wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia
mišższ złotych gruszek. Adela wracała w œwietliste poranki, jak Pomona z
ognia dnia rozżagwionego, wysypujšc z koszyka barwnš urodę słońca--
lœnišce, pełne wody pod przejrzystš skórkš czereœnie, tajemnicze, czarne
wiœnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w
których mišższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej
poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłš i pożywnoœciš płaty mięsa z
klawiaturš żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i
meduzy--surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i
jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim
i polnym. Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku
przechodziło co dzień na wskroœ całe wielkie lato: cisza drgajšcych
słojów powietrznych, kwadraty blasku œnišce żarliwy swój sen na
podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa,
trzy takty refrenu, granego gdzieœ na fortepianie, wcišż na nowo,
mdlejšce w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia
głębokiego. Po sprzštaniu Adela zapuszczała cień na pokoje, zasuwajšc
płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej, pokój napełniał
się cieniem, jakby pogršżony w œwiatło głębi morskiej, jeszcze mętniej
odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach,
lekko falujšcych od marzeń południowej godziny. W sobotnie popołudnia
wychodziłem z matkš na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w
słonecznš kšpiel dnia. Przechodnie, brodzšc w złocie, mieli oczy
zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podcišgnięta górna warga
odsłaniała im dzišsła i zęby. I wszyscy brodzšcy w tym dniu złocistym
mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jednš i
tę samš maskę--złotš maskę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli
dziœ ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety,
pozdrawiali się w przejœciu tš maskš, namalowanš grubš, złotš farbš na
twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny--barbarzyńskš maskę
kultu pogańskiego. Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu
goršcymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z
pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami
szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych
gobelinach. Zdawało się, że te drzewa afektujš wicher, wzburzajšc
teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać
wytwomoœć wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra
szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały
się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw,
rozproszonymi w głębi kolorowej pogody. Zdawało się, że całe generacje
dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijajšcy stare fasady z pleœni
tynku) obtłukiwały kłamliwš glazurę, wydobywajšc z dnia na dzień
wyraŸniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia, które
formowało je od wewnštrz. Teraz okna, oœlepione blaskiem pustego placu,
spały; balkony wyznawały niebu swš pustkę; otwarte sienie pachniały
chłodem i winem. Kupka obdartusów, ocalała w kšcie rynku przed płomiennš
miotłš upału, oblegała kawałek muru, doœwiadczajšc go wcišż na nowo
rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych kršżków
odczytać można było prawdziwš tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami
rys i pęknięć. Zresztš rynek był pusty. Oczekiwało się, że przed tę sień
sklepionš z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejšcych się akacyj
osiołek Samarytanina, prowadzony za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze
troskliwie chorego męża z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych
schodach wnieœć ostrożnie na pachnšce szabasem piętro. Tak wędrowaliœmy
z matkš przez dwie słoneczne strony rynku, wodzšc nasze załamane cienie
po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały powoli
pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami--jedne bladoróżowe jak skóra
ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na
słońcu, jak jakieœ twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki,
do błogiej nicoœci. Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliœmy w
cień apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym
symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam
ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal
decorum miasta, jak chłop, który wracajšc do wsi rodzimej, rozdziewa się
po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniajšc się powoli, w miarę
zbliżania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki tonęły
wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych
ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho
wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którš przeœnić mogły
za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny
słonecznik, wydŸwignięty na potężnej łodydze i chory na elephantiasis,
czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginajšc się pod
przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i
perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych
nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla
wielkiej tragedii słonecznika.

2 Splštany gšszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu
popołudnia. Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote
œciernisko krzyczy w słońcu, jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu
ognia wrzeszczš œwierszcze; strški nasion eksplodujš cicho, jak koniki
polne. A ku parkanowi kożuch traw podnosi się wypukłym garbem-pagórem,
jak gdyby ogród obrócił się we œnie na drugš stronę i grube jego,
chłopskie bary oddychajš ciszš ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna,
babska bujnoœć sierpnia wyolbrzymiała w głuche zapadliska ogromnych
łopuchów, rozpanoszyła się płatami włochatych blach listnych, wybujałymi
ozorami mięsistej zieleni. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły
się jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe
spódnice. Tam sprzedawał ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego bzu,
œmierdzšcš mydłem, grubš kaszę babek, dzikš okowitę mięty i wszelkš
najgorszš tandetę sierpniowš. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym
matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidiociałych chwastów,
było œmietnisko zarosło dziko bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam
właœnie odprawiał sierpień tego lata swojš wielkš pogańskš orgię. Na tym
œmietnisku, oparte o parkan i zaroœnięte dzikim bzem, stało łóżko
skretyniałej dziewczyny Tłui. Tak nazywaliœmy jš wszyscy. Na kupie
œmieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu stało
zielono pomalowane łóżko, podparte zamiast brakujšcej nogi dwiema
starymi cegłami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od żaru, cięte
błyskawicami lœnišcych much końskich, rozwœcieczonych słońcem,
trzeszczało jak od nie widzianych grzechotek, podniecajšc do szału.
Tłuja siedzi przykucnięta wœród żółtej poœcieli i szmat. Wielka jej
głowa jeży się wiechciem czarnych włosów. Twarz jej jest kurczliwa jak
miech harmonii. Co chwila grymas płaczu składa tę harmonię w tysišc
poprzecznych fałd, a zdziwienie rozcišga jš z powrotem, wygładza fałdy,
odsłania szparki drobnych oczu i wilgotne dzišsła z żółtymi zębami pod
ryjowatš, mięsistš wargš. Mijajš godziny pełne żaru i nudy, podczas
których Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i chrzška.
Muchy obsiadajš nieruchomš gęstym rojem. Ale z nagła ta cała kupa
brudnych gałganów, szmat i strzępów zaczyna poruszać się, jakby ożywiona
chrobotem lęgnšcych się w niej szczurów. Muchy budzš się spłoszone i
podnoszš wielkim, huczšcym rojem, pełnym wœciekłego bzykania, błysków i
migotań. I podczas gdy gałgany zsypujš się na ziemię i rozbiegajš po
œmietnisku jak spłoszone szczury, wygrzebuje się z nich, odwija zwolna
jšdro, wyłuszcza się rdzeń œmietniska: na wpół naga i ciemna kretynka
dŸwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogańskiego, na krótkich
dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej napływem złoœci szyi, z
poczerwieniałej, ciemniejšcej od gniewu twarzy, na której jak malowidła
barbarzyńskie wykwitajš arabeski nabrzmiałych żył, wyrywa się wrzask
zwierzęcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczałek
tej półzwierzęcej-półboskiej piersi. Bodiaki, spalone słońcem, krzyczš,
łopuchy puchnš i pyszniš się bezwstydnym mięsem, chwasty œliniš się
błyszczšcym jadem, a kretynka, ochrypła od krzyku, w konwulsji dzikiej
uderza mięsistym łonem z wœciekłš zapalczywoœciš w pień bzu dzikiego,
który skrzypi cicho pod natarczywoœciš tej rozpustnej chuci, zaklinany
całym tym nędzarskim chórem do wynaturzonej, pogańskiej płodnoœci. Matka
Tłui wynajmuje się gospodyniom do szorowania podłóg. Jest to mała, żółta
jak szafran kobieta i szafranem zaprawia też podłogi, jodłowe stoły,
ławy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadziła
mnie Adela do domu tej starej Maryœki. Była wczesna poranna godzina,
weszliœmy do małej izby niebiesko bielonej, z ubitš polepš glinianš na
podłodze, na której leżało wczesne słońce, jaskrawożółte w tej ciszy
porannej, odmierzanej przeraŸliwym szczękiem chłopskiego zegara na
œcianie. W skrzyni na słomie leżała głupia Maryœka, blada jak opłatek i
cicha jak rękawiczka, z której wysunęła się dłoń. I jakby korzystajšc z
jej snu, gadała cisza, żółta, jaskrawa, zła cisza, monologowała, kłóciła
się, wygadywała głoœno i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Maryœki
- czas więziony w jej duszy, wystšpił z niej straszliwie rzeczywisty i
szedł samopas przez izbę, hałaœliwy, huczšcy, piekielny, rosnšcy w
jaskrawym milczeniu poranka z głoœnego młyna-zegara, jak zła mška, sypka
mška, głupia mška wariatów.

3 W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami bršzowej barwy, tonšcym
w bujnej zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata. Wchodzšc do niej,
mijaliœmy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwišce na tyczkach, różowe,
zielone i fioletowe, w których zaklęte były całe œwietlane i jasne
œwiaty, jak te idealne i szczęœliwe obrazy zamknięte w niedoœcigłej
doskonałoœci baniek mydlanych. W półciemnej sieni ze starymi
oleodrukami, pożartymi przez pleœń i oœlepłymi od staroœci,
odnajdowaliœmy znany nam zapach. W tej zaufanej starej woni mieœciło się
w dziwnie prostej syntezie życie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi
i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich
własnego, odrębnego czasu. Stare, mšdre drzwi, których ciemne
westchnienia wpuszczały i wypuszczały tych ludzi, milczšcy œwiadkowie
wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów--otworzyły się bezgłoœnie
jak odrzwia szafy i weszliœmy w ich życie. Siedzieli jakby w cieniu
swego losu i nie bronili się--w pierwszych niezręcznych gestach
wydalinam swojš tajemnicę. Czyż nie byliœmy krwiš i losem spokrewnieni z
nimi? Pokój był ciemny i aksamitny od granatowych obić ze złotym
deseniem, lecz echo dnia płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosišdzem na
ramach obrazów, na klamkach i listwach złotych, choć przepuszczone przez
gęstš zieleń ogrodu. Spod œciany podniosła się ciotka Agata, wielka i
bujna, o mięsie okršgłym i białym, centkowanym rudš rdzš piegów.
Przysiedliœmy się do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochę
tš bezbronnoœciš, z jakš wydali się nam bez zastrzeżeń, i piliœmy wodę z
sokiem różanym, napój przedziwny, w którym znalazłem jakby najgłębszš
esencję tej upalnej soboty. Ciotka narzekała. Był to zasadniczy ton jej
rozmów, głos tego mięsa białego i płodnego, bujajšcego już jakby poza
granicami osoby, zaledwie luŸnie utrzymywanej w skupieniu, w więzach
formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu już zwielokrotnionej,
gotowej rozpaœć się, rozgałęzić, rozsypać w rodzinę. Była to płodnoœć
niemal samoródcza, kobiecoœć pozbawiona hamulców i chorobliwie wybujała.
Zdawało się, że sam aromat męskoœci, zapach dymu tytoniowego, dowcip
kawalerski mógł dać impuls tej zaognionej kobiecoœci do rozpustnego
dzieworództwa. I właœciwie wszystkie jej skargi na męża, na służbę, jej
troski o dzieci były tylko kapryszeniem i dšsaniem się nie zaspokojonej
płodnoœci, dalszym cišgiem tej opryskliwej, gniewnej i płaczliwej
kokieterii, którš nadaremnie doœwiadczała męża. Wuj Marek, mały,
zgarbiony, o twarzy wyjałowionej z płci, siedział w swym szarym
bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym
zdawał się wypoczywać. W jego szarych oczach tlił się daleki żar ogrodu,
rozpięty w oknie. Czasem próbował słabym ruchem robić jakieœ
zastrzeżenia, stawiać opór, ale fala samowystarczalnej kobiecoœci
odrzucała na bok ten gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie mimo
niego, zalewała szerokim swym strumieniem słabe podrygi męskoœci. Było
coœ tragicznego w tej płodnoœci niechlujnej i nieumiarkowanej, była
nędza kreatury walczšcej na granicy nicoœci i œmierci, był jakiœ heroizm
kobiecoœci triumfujšcej urodzajnoœciš nawet nad kalectwem natury, nad
insuficjencjš mężczyzny. Ale potomstwo ukazywało rację tej paniki
macierzyńskiej, tego szału rodzenia, który wyczerpywał się w płodach
nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez krwi i twarzy. Weszła
Łucja, œrednia, z głowš nazbyt rozkwitłš i dojrzałš na dziecięcym i
pulchnym ciele o mięsie białym i delikatnym. Podała mi ršczkę lalkowatš,
jakby dopiero pšczkujšcš, i zakwitła od razu całš twarzš, jak piwonia
przelewajšca się pełniš różowš. Nieszczęœliwa z powodu swych rumieńców,
które bezwstydnie mówiły o sekretach menstruacji, przymykała oczy i
płoniła się jeszcze bardziej pod dotknięciem najobojętniejszego pytania,
gdyż każde zawierało tajnš aluzję do jej nadwrażliwego panieństwa. Emil,
najstarszy z kuzynów, z jasnoblond wšsem, z twarzš, z której życie zmyło
jakby wszelki wyraz, spacerował tam i z powrotem po pokoju, z rękami w
kieszeniach fałdzistych spodni. Jego strój elegancki i drogocenny nosił
piętno egzotycznych krajów, z których powrócił. Jego twarz, zwiędła i
zmętniała, zdawała się z dnia na dzień zapominać o sobie, stawać się
białš pustš œcianš z bladš sieciš żyłek, w których jak linie na zatartej
mapie plštały się gasnšce wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego
życia. Był mistrzem sztuk karcianych, palił długie, szlachetne fajki i
pachniał dziwnie zapachem dalekich krajów. Z wzrokiem wędrujšcym po
dawnych wspomnieniach opowiadał dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie
urywały się nagle, rozprzęgały i rozwiewały w nicoœć. Wodziłem za nim
tęsknym wzrokiem, pragnšc, by zwrócił na mnie uwagę i wybawił mnie z
udręki nudów. I w samej rzeczy zdawało mi się, że mrugnšł na mnie
oczyma, wychodzšc do drugiego pokoju. Podšżyłem za nim. Siedział nisko
na małej kozetce, z kolanami krzyżujšcymi się niemal na wysokoœci głowy,
łysej jak kula bilardowa. Zdawało się, że to ubranie samo leży,
fałdziste, zmięte, przerzucone przez fotel. Twarz jego była jak
tchnienie twarzy--smuga, którš nieznany przechodzień zostawił w
powietrzu. Trzymał w bladych, emaliowanych błękitnie dłoniach portfel, w
którym coœ oglšdał. Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo
bladego oka, wabišc mnie figlarnym mruganiem. Czułem doń nieprzepartš
sympatię. Wzišł mnie między kolana i tasujšc przed mymi oczyma wprawnymi
dłońmi fotografie, pokazywał wizerunki nagich kobiet i chłopców w
dziwnych pozycjach. Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te
delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzšcymi oczyma, gdy fluid
niejasnego wzburzenia, którym nagle zmętniało powietrze, doszedł do mnie
i zbiegł mię dreszczem niepokoju, falš nagłego zrozumienia. Ale
tymczasem ta mgiełka uœmiechu, która się zarysowała pod miękkim i
pięknym jego wšsem, zawišzek pożšdania, który napišł się na jego
skroniach pulsujšcš żyłš, natężenie trzymajšce przez chwilę jego rysy w
skupieniu--upadły z powrotem w nicoœć i twarz odeszła w nieobecnoœć,
zapomniała o sobie, rozwiała się,

NAWIEDZENIE 1 Już wówczas miasto nasze popadało coraz bardziej w
chronicznš szaroœć zmierzchu, porastało na krawędziach liszajem cienia,
puszystš pleœniš i mchem koloru żelaza. Ledwo rozpowity z brunatnych
dymów i mgieł poranka--przechylał się dzień od razu w niskie
bursztynowe popołudnie, stawał się przez chwilę przezroczysty i złoty
jak ciemne piwo, ażeby potem zejœć pod wielokrotnie rozczłonkowane,
fantastyczne sklepienia kolorowych i rozległych nocy. Mieszkaliœmy w
rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i œlepych fasadach,
które tak trudno od siebie odróżnić. Daje to powód do cišgłych omyłek.
Gdyż wszedłszy raz w niewłaœciwš sień na niewłaœciwe schody, dostawało
się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków,
niespodzianych wyjœć na obce podwórza i zapominało się o poczštkowym
celu wyprawy, ażeby po wielu dniach, wracajšc z manowców dziwnych i
splštanych przygód, o jakimœ szarym œwicie przypomnieć sobie wœród
wyrzutów sumienia dom rodzinny. Pełne wielkich szaf, głębokich kanap,
bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz
bardziej popadało w stan zaniedbania wskutek opieszałoœci matki,
przesiadujšcej w sklepie, i niedbalstwa smukłonogiej Adeli, która nie
nadzorowana przez nikogo, spędzała dnie przed lustrami na rozwlekłej
toalecie, zostawiajšc wszędzie œlady w postaci wyczesanych włosów,
grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów. Mieszkanie to nie
posiadało okreœlonej liczby pokojów, gdyż nie pamiętano, ile z nich
wynajęte było obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem któršœ z
tych izb zapomnianych i znajdowano jš pustš; lokator dawno się
wyprowadził, a w nietkniętych od miesięcy szufladach dokonywano
niespodzianych odkryć. W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w
nocy budziły nas ich jęki, wydawane pod wpływem zmory sennej. W zimie
była jeszcze na dworze głucha noc, gdy ojciec schodził do tych zimnych i
ciemnych pokojów, płoszšc przed sobš œwiecš stada cieni, ulatujšcych
bokami po podłodze i œcianach; szedł budzić ciężko chrapišcych z
twardego jak kamień snu. W œwietle pozostawionej przezeń œwiecy wywijali
się leniwie z brudnej poœcieli, wystawiali, siadajšc na łóżkach, bose i
brzydkie nogi i z skarpetkš w ręce oddawali się jeszcze przez chwilę
rozkoszy ziewania--ziewania przecišgniętego aż do lubieżnoœci, do
bolesnego skurczu podniebienia, jak przy tęgich wymiotach. W kštach
siedziały nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione własnym cieniem,
którym obarczała każdego płonšca œwieca i który nie odłšczał się od nich
i wówczas, gdy któryœ z tych płaskich, bezgłowych kadłubów z nagła
zaczynał biec niesamowitym, pajęczym biegiem. W tym czasie ojciec mój
zaczšł zapadać na zdrowiu. Bywało już w pierwszych tygodniach tej
wczesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony flaszkami,
pigułkami i księgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki
zapach choroby osiadał na dnie pokoju, którego tapety gęstwiały
ciemniejszym splotem arabesek. Wieczorami, gdy matka przychodziła ze
sklepu, bywał podniecony i skłonny do sprzeczek, zarzucał jej
niedokładnoœci w prowadzeniu rachunków, dostawał wypieków i zapalał się
do niepoczytalnoœci. Pamiętam, iż raz, obudziwszy się ze snu póŸno w
nocy, ujrzałem go, jak w koszuli i boso biegał tam i z powrotem po
skórzanej kanapie, dokumentujšc w ten sposób swš irytację przed bezradnš
matkš. W inne dni bywał spokojny i skupiony i pogršżał się zupełnie w
swych księgach, zabłškany głęboko w labiryntach zawiłych obliczeń. Widzę
go w œwietle kopcšcej lampy, przykucniętego wœród poduszek, pod wielkim
rzeŸbionym nadgłowiem łóżka, z ogromnym cieniem od głowy na œcianie,
kiwajšcego się w bezgłoœnej medytacji. Chwilami wynurzał głowę z tych
rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu, otwierał usta, mlaskał z
niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i rozglšdał się
bezradnie, jakby czegoœ szukajšc. Wówczas bywało, że zbiegał po cichu z
łóżka w kšt pokoju, pod œcianę, na której wisiał zaufany instrument. Był
to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na
uncje i napełnionej ciemnym fluidem. Mój ojciec łšczył się z tym
instrumentem długš kiszkš gumowš, jakby krętš, bolesnš pępowinš, i tak
połšczony z żałosnym przyrzšdem--nieruchomiał w skupieniu, a oczy jego
ciemniały, zaœ na twarz przybladłš występował wyraz cierpienia czy
jakiejœ występnej rozkoszy. Potem znów przychodziły dni cichej skupionej
pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedział w œwietle
lampy stołowej, wœród poduszek wielkiego łoża, a pokój ogromniał górš w
cieniu umbry, który go łšczył z wielkim żywiołem nocy miejskiej za oknem
- czuł, nie patrzšc, że przestrzeń obrasta go pulsujšcš gęstwinš tapet,
pełnš szeptów, syków i seplenień. Słyszał, nie patrzšc, tę zmowę pełnš
porozumiewawczych mrugnięć perskich oczu, rozwijajšcych się wœród
kwiatów małżowin usznych, które słuchały, i ciemnych ust, które się
uœmiechały. Wówczas pogršżał się pozornie jeszcze bardziej w pracę,
liczył i sumował, bojšc się zdradzić ten gniew, który w nim wzbierał, i
walczšc z pokusš, żeby z nagłym krzykiem nie rzucić się na oœlep za
siebie i nie pochwycić pełnych garœci tych kędzierzawych arabesek, tych
pęków oczu i uszu, które noc wyroiła ze siebie i które rosły i
zwielokrotniały się, wymajaczajšc coraz nowe pędy i odnogi z
macierzystego pępka ciemnoœci. I uspokajał się dopiero, gdy z odpływem
nocy tapety więdły, zwijały się, gubiły liœcie i kwiaty i przerzedzały
się jesiennie, przepuszczajšc dalekie œwitanie. Wtedy wœród œwiergotu
tapetowych ptaków, w żółtym zimowym œwicie zasypiał na parę godzin
gęstym, czarnym snem. Od dni, od tygodni, gdy zdawał się być pogršżonym
w zawiłych konto-korrentach--myœl jego zapuszczała się tajnie w
labirynty własnych wnętrznoœci. Wstrzymywał oddech i nasłuchiwał. I gdy
wzrok jego wracał zbielały i mętny z tamtych głębin, uspokajał go
uœmiechem. Nie wierzył jeszcze i odrzucał jak absurd te uroszczenia, te
propozycje, które nań napierały. Za dnia były to jakby rozumowania i
perswazje, długie, monotonne rozważania prowadzone półgłosem i pełne
humorystycznych interiudiów, filuternych przekomarzań. Ale nocš
podnosiły się te głosy namiętniej. Żšdanie wracało coraz wyraŸniej i
doniosłej i słyszeliœmy, jak rozmawiał z Bogiem, proszšc się jak gdyby i
wzbraniajšc przed czymœ, co natarczywie żšdało i domagało się. Aż pewnej
nocy podniósł się ten głos groŸnie i nieodparcie, żšdajšc, aby mu dał
œwiadectwo usty i wnętrznoœciami swymi. I usłyszeliœmy, jak duch weń
wstšpił, jak podnosi się z łóżka, długi i rosnšcy gniewem proroczym,
dławišc się hałaœliwymi słowy, które wyrzucał jak mitralieza.
Słyszeliœmy łomot walki i jęk ojca, jęk tytana ze złamanym biodrem,
który jeszcze uršga. Nie widziałem nigdy proroków Starego Testamentu,
ale na widok tego męża, którego gniew boży obalił, rozkraczonego szeroko
na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmurš
rozpaczliwych łamańców, nad którymi wyżej jeszcze unosił się głos jego,
obcy i twardy--zrozumiałem gniew boży œwiętych mężów. Był to dialog
groŸny jak mowa piorunów. Łamańce rak jego rozrywały niebo na sztuki, a
w szczelinach ukazywała się twarz Jehowy, wzdęta gniewem i plujšca
przekleństwa. Nie patrzšc widziałem go, groŸnego Demiurga, jak leżšc na
ciemnoœciach jak na Synaju, wsparłszy potężne dłonie na karniszu
firanek, przykładał ogromnš twarz do górnych szyb okna, na których
płaszczył się potwornie mięsisty nos jego. Słyszałem jego głos w
przerwach proroczej tyrady mego ojca, słyszałem te potężne warknięcia
wzdętych warg, od których szyby brzęczały, mieszajšce się z wybuchami
zaklęć, lamentów, gróŸb mego ojca. Czasami głosy przycichały i zżymały
się z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybuchały
wielkim zgiełkliwym hałasem, burzš zmieszanych szlochów i przekleństw. Z
nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemnoœci wionęła
przez pokój. W œwietle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej
bieliŸnie, jak ze straszliwym przekleństwem wylewał potężnym chlustem w
okno zawartoœć nocnika w noc szumišcš jak muszla. 2 Mój ojciec powoli
zanikał, wišdł w oczach. Przykucnięty pod wielkimi poduszkami, dziko
nastroszony kępami siwych włosów, rozmawiał z sobš półgłosem, pogršżony
cały w jakieœ zawiłe wewnętrzne afery. Zdawać się mogło, że osobowoœć
jego rozpadła się na wiele pokłóconych i rozbieżnych jaŸni, gdyż kłócił
się ze sobš głoœno, pertraktował usilnie i namiętnie, przekonywał i
prosił, to znowu zdawał się przewodniczyć zgromadzeniu wielu
interesantów, których usiłował z całym nakładem żarliwoœci i swady
pogodzić. Ale za każdym razem te hałaœliwe zebrania, pełne goršcych
temperamentów, rozpryskiwały się przy końcu, wœród klštw, złorzeczeń i
obelg. Potem przyszedł okres jakiegoœ uciszenia, ukojenia wewnętrznego,
błogiej pogody ducha. Znowu wielkie folianty rozłożone były na łóżku, na
stole, na podłodze i jakiœ benedyktyński spokój pracy zalegał w œwietle
lampy nad białš poœcielš łóżka, nad pochylonš siwš głowš mego ojca. Ale
gdy matka póŸnym wieczorem wracała ze sklepu, ojciec ożywiał się,
przywoływał jš do siebie i z dumš pokazywał jej œwietne, kolorowe
odbijanki, którymi skrzętnie wylepił stronice księgi głównej.
Zauważyliœmy wówczas wszyscy, że ojciec zaczšł z dnia na dzień maleć jak
orzech, który zsycha się wewnštrz łupiny. Zanikowi temu nie towarzyszył
bynajmniej upadek sił. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwoœć
zdawały się poprawiać. Często œmiał się teraz głoœno i szczebiotliwie,
zanosił się wprost od œmiechu, albo też pukał w łóżko i odpowiadał sobie
„proszę” w różnych tonacjach, całymi godzinami. Od czasu do czasu złaził
z łóżka, wspinał się na szafę i przykucnięty pod sufitem porzšdkował coœ
w starych gratach, pełnych rdzy i kurzu. Niekiedy ustawiał sobie dwa
krzesła naprzeciw siebie i wspierajšc się rękami o poręcze, bujał się
nogami wstecz i naprzód, szukajšc rozpromienionymi oczyma w naszych
twarzach wyrazów podziwu i zachęty. Z Bogiem, zdaje się, pogodził się
zupełnie. Niekiedy w nocy ukazywała się twarz brodatego Demiurga w oknie
sypialni, oblana ciemnš purpurš bengalskiego œwiatła, i patrzyła przez
chwilę dobrotliwie na uœpionego głęboko, którego œpiewne chrapanie
zdawało się wędrować daleko po nieznanych obszarach œwiatów sennych.
Podczas długich, półciemnych popołudni tej póŸnej zimy ojciec mój
zapadał od czasu do czasu na całe godziny w gęsto zastawione gratami
zakamarki, szukajšc czegoœ zawzięcie. I nieraz bywało podczas obiadu,
gdy zasiadaliœmy wszyscy do stołu, brakło ojca. Wówczas matka musiała
długo wołać „Jakubie!” i stukać łyżkš w stół, zanim wylazł z jakiejœ
szafy, oblepiony szmatami pajęczyny i kurzu, z wzrokiem nieprzytomnym i
pogršżonym w zawiłych, a jemu tylko wiadomych sprawach, które go
zaprzštały. Czasem wdrapywał się na karnisz i przybierał nieruchomš pozę
symetrycznie do wielkiego wypchanego sępa, który po drugiej stronie okna
zawieszony był na œcianie. W tej nieruchomej, przykucniętej pozie, z
wzrokiem zamglonym i z minš chytrze uœmiechniętš trwał godzinami, ażeby
z nagła przy czyimœ wejœciu zatrzepotać rękoma jak skrzydłami i zapiać
jak kogut. Przestaliœmy zwracać uwagę na te dziwactwa, w które się z
dnia na dzień głębiej wplštywał. Wyzbyty jakby zupełnie cielesnych
potrzeb, nie przyjmujšc tygodniami pokarmu, pogršżał się z dniem każdym
głębiej w zawiłe i dziwaczne afery, dla których nie mieliœmy
zrozumienia. Niedosięgły dla naszych perswazji i próœb, odpowiadał
urywkami swego wewnętrznego monologu, którego przebiegu nic z zewnštrz
zmšcić nie mogło. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie ożywiony, z
wypiekami na suchych policzkach nie zauważał nas i przeoczał.
Przywykliœmy do jego nieszkodliwej obecnoœci, do jego cichego
gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego œwiegotu, którego
trele przebiegały niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy już znikał
niekiedy na wiele dni, podziewał się gdzieœ w zapadłych zakamarkach
mieszkania i nie można go było znaleŸć. Stopniowo te zniknięcia
przestały sprawiać na nas wrażenie, przywykliœmy do nich i kiedy po
wielu dniach znów się pojawiał, o parę cali mniejszy i chudszy, nie
zatrzymywało to na dłużej naszej uwagi. Przestaliœmy po prostu brać go w
rachubę, tak bardzo oddalił się od wszystkiego, co ludzkie i co
rzeczywiste. Węzeł po węŸle odluŸniał się od nas, punkt po punkcie gubił
zwišzki łšczšce go ze wspólnotš ludzkš. To, co jeszcze z niego
pozostało, to trochę cielesnej powłoki i ta garœć bezsensownych dziwactw
- mogły zniknšć pewnego dnia, tak samo nie zauważone jak szara kupka
œmieci, gromadzšca się w kšcie, którš Adela co dzień wynosiła na
œmietnik.

PTAKI Nadeszły żółte, pełne nudy dni zimowe. Zrudziałš ziemię pokrywał
dziurawy, przetarty, za krótki obrus œniegu. Na wiele dachów nie
starczyło go i stały czarne lub rdzawe, gontowe strzechy i arki kryjšce
w sobie zakopcone przestrzenie strychów--czarne, zwęglone katedry,
najeżone żebrami krokwi, płatwi i bantów--ciemne płuca wichrów
zimowych. Każdy œwit odkrywał nowe kominy i dymniki, wyrosłe w nocy,
wydęte przez wicher nocny, czarne piszczałki organów diabelskich.
Kominiarze nie mogli opędzić się od wron, które na kształt żywych
czarnych liœci obsiadały wieczorem gałęzie drzew pod koœciołem, odrywały
się znów, trzepocšc, by wreszcie przylgnšć, każda do właœciwego miejsca
na właœciwej gałęzi, a o œwicie ulatywały wielkimi stadami--tumany
sadzy, płatki kopciu, falujšce i fantastyczne, plamišc migotliwym
krakaniem mętnożółte smugi œwitu. Dni stwardniały od zimna i nudy, jak
zeszłoroczne bochenki chleba. Napoczynano je tępymi nożami, bez apetytu,
z leniwš sennoœciš. Ojciec nie wychodził już z domu. Palił w piecach,
studiował nigdy niezgłębionš istotę ognia, wyczuwał słony, metaliczny
posmak i wędzony zapach zimowych płomieni, chłodnš pieszczotę
salamander, liżšcych błyszczšcš sadzę w gardzieli komina. Z zamiłowaniem
wykonywał w owych dniach wszystkie reparatury w górnych regionach
pokoju. O każdej porze dnia można go było widzieć, jak--przykucnięty na
szczycie drabiny--majstrował coœ przy suficie, przy kamiszach wysokich
okien, przy kulach i łańcuchach lamp wiszšcych. Zwyczajem malarzy
posługiwał się drabinš jak ogromnymi szczudłami i czuł się dobrze w tej
ptasiej perspektywie, w pobliżu malowanego nieba, arabesek i ptaków
sufitu. Od spraw praktycznego życia oddalał się coraz bardziej. Gdy
matka, pełna troski i zmartwienia z powodu jego stanu, starała się go
wcišgnšć w rozmowę o interesach, o płatnoœciach najbliższego „ultimo”,
słuchał jej z roztargnieniem, pełen niepokoju, z drgawkami w nieobecnej
twarzy. I bywało, że przerywał jej nagle zaklinajšcym gestem ręki, ażeby
pobiec w kšt pokoju, przylgnšć uchem do szpary w podłodze i z
podniesionymi palcami wskazujšcymi obu ršk, wyrażajšcymi najwyższš
ważnoœć badania--nasłuchiwać. Nie rozumieliœmy wówczas jeszcze smutnego
tła tych ekstrawagancji, opłakanego kompleksu, który dojrzewał w głębi.
Matka nie miała nań żadnego wpływu, natomiast wielkš czciš i uwagš
darzył Adelę. Sprzštanie pokoju było dlań wielkš i ważnš ceremoniš,
której nie zaniedbywał nigdy być œwiadkiem, œledzšc z mieszaninš strachu
i rozkosznego dreszczu wszystkie manipulacje Adeli. Wszystkim jej
czynnoœciom przypisywał głębsze, symboliczne znaczenie. Gdy dziewczyna
młodymi i œmiałymi ruchami posuwała szczotkę na długim dršżku po
podłodze, było to niemal ponad jego siły. Z oczu jego lały się wówczas
łzy, twarz zanosiła się od cichego œmiechu, a ciałem wstrzšsał rozkoszny
spazm orgazmu. Jego wrażliwoœć na łaskotki dochodziła do szaleństwa.
Wystarczyło, by Adela skierowała doń palec ruchem oznaczajšcym
łaskotanie, a już w dzikim popłochu uciekał przez wszystkie pokoje,
zatrzaskujšc za sobš drzwi, by wreszcie w ostatnim paœć brzuchem na
łóżko i wić się w konwulsjach œmiechu pod wpływem samego obrazu
wewnętrznego, któremu nie mógł się oprzeć. Dzięki temu miała Adela nad
ojcem władzę niemal nieograniczonš. W tym to czasie zauważyliœmy u ojca
po raz pierwszy namiętne zainteresowanie dla zwierzšt. Była to
poczštkowo namiętnoœć myœliwego i artysty zarazem, była może także
głębsza, zoologiczna sympatia kreatury dla pokrewnych, a tak odmiennych
form życia, eksperymentowanie w nie wypróbowanych rejestrach bytu.
Dopiero w póŸniejszej fazie wzięła sprawa ten niesamowity, zaplštany,
głęboko grzeszny i przeciwny naturze obrót, którego lepiej nie wywlekać
na œwiatło dzienne. Zaczęło się to od wylęgania jaj ptasich. Z wielkim
nakładem trudu i pieniędzy sprowadzał ojciec z Hamburga, z Holandii, z
afrykańskich stacji zoologicznych zapłodnione jaja ptasie, które dawał
do wylęgania ogromnym kurom belgijskim. Był to proceder nader zajmujšcy
i dla mnie--to wykluwanie się pisklšt, prawdziwych dziwotworów w
kształcie i ubarwieniu. Nie podobna było dopatrzyć się w tych monstrach
o ogromnych, fantastycznych dziobach, które natychmiast po urodzeniu
rozdzierały się szeroko, syczšc żarłocznie czeluœciami gardła, w tych
jaszczurach o wštłym, nagim ciele garbusów--przyszłych pawi, bażantów,
głuszców i kondorów. Umieszczony w koszykach, w wacie, smoczy ten pomiot
podnosił na cienkich szyjach œlepe, bielmem zarosle głowy, kwaczšc
bezgłoœnie z niemych gardzieli. Mój ojciec chodził wzdłuż półek w
zielonym fartuchu, jak ogrodnik wzdłuż inspektów z kaktusami, i wywabiał
z nicoœci te pęcherze œlepe, pulsujšce życiem, te niedołężne brzuchy,
przyjmujšce œwiat zewnętrzny tylko w formie jedzenia, te naroœle życia,
pnšce się omackiem ku œwiatłu. W parę tygodni póŸniej, gdy te œlepe
pšczki życia pękły do œwiatła, napełniły się pokoje kolorowym pogwarem,
migotliwym œwiergotem swych nowych mieszkańców. Obsiadały one karnisze
firanek, gzymsy szaf, gnieŸdziły się w gęstwinie cynowych gałęzi i
arabesek wieloramiennych lamp wiszšcych. Gdy ojciec studiował wielkie
ornitologiczne kompendia i wertował kolorowe tablice, zdawały się
ulatywać z nich te pierzaste fantazmaty i napełniać pokój kolorowym
trzepotem, płatami purpury, strzępami szafiru, grynszpanu i srebra.
Podczas karmienia tworzyły one na podłodze barwnš, falujšcš grzšdkę,
dywan żywy, który za czyimœ niebacznym wejœciem rozpadał się, rozlatywał
w ruchome kwiaty, trzepocšce w powietrzu, aby w końcu rozmieœcić się w
górnych regionach pokoju. W pamięci pozostał mi szczególnie jeden
kondor, ogromny ptak o szyi nagiej, twarzy pomarszczonej i wybujałej
naroœlami. Był to chudy asceta, lama buddyjski, pełen niewzruszonej
godnoœci w całym zachowaniu, kierujšcy się żelaznym ceremoniałem swego
wielkiego rodu. Gdy siedział naprzeciw ojca, nieruchomy w swej
monumentalnej pozycji odwiecznych bóstw egipskich, z okiem zawleczonym
białawym bielmem, które zasuwał z boku na Ÿrenice, ażeby zamknšć się
zupełnie w kontemplacji swej dostojnej samotnoœci--wydawał się ze swym
kamiennym profilem starszym bratem mego ojca. Ta sama materia ciała,
œcięgien i pomarszczonej twardej skóry, ta sama twarz wyschła i
koœcista, te same zrogowaciałe, głębokie oczodoły. Nawet ręce, silne w
węzłach, długie, chude dłonie ojca, z wypukłymi paznokciami, miały swój
analogon w szponach kondora. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, widzšc go
tak uœpionego, że mam przed sobš mumię--wyschłš i dlatego pomniejszonš
mumię mego ojca. Sšdzę, że i uwagi matki nie uszło to przedziwne
podobieństwo, chociaż nigdy nie poruszaliœmy tego tematu.
Charakterystyczne jest, że kondor używał wspólnego z moim ojcem naczynia
nocnego. Nie poprzestajšc na wylęganiu coraz nowych egzemplarzy, ojciec
mój urzšdzał na strychu wesela ptasie, wysyłał swatów, uwišzywał w
lukach i dziurach strychu ponętne, stęsknione narzeczone i osišgnšł w
samej rzeczy to, że dach naszego domu, ogromny, dwuspadowy dach gontowy,
stał się prawdziwš gospodš ptasiš, arkš Noego, do której zlatywały się
wszelkiego rodzaju skrzydlacze z dalekich stron. Nawet długo po
zlikwidowaniu ptasiego gospodarstwa utrzymywała się w œwiecie ptasim ta
tradycja naszego domu i w okresie wiosennych wędrówek spadały nieraz na
nasz dach całe chmary żurawi, pelikanów, pawi i wszelkiego ptactwa.
Impreza ta wzięła jednak niebawem--po krótkiej œwietnoœci--smutny
obrót. Wkrótce okazała się bowiem konieczna translokacja ojca do dwóch
pokojów na poddaszu, które służyły za rupieciarnie. Stamtšd dochodził
już o wczesnym œwicie zmieszany klangor głosów ptasich. Drewniane pudła
pokojów na strychu, wspomagane rezonansem przestrzeni dachowej,
dŸwięczały całe od szumu, trzepotu, piania, tokowania i gulgotu. Tak
straciliœmy ojca z widoku na przecišg kilku tygodni. Rzadko tylko
schodził do mieszkania i wtedy mogliœmy zauważyć, że zmniejszył się
jakoby, schudł i skurczył. Niekiedy przez zapomnienie zrywał się z
krzesła przy stole i trzepišc rękoma jak skrzydłami, wydawał pianie
przecišgłe, a oczy zachodziły mu mgłš bielma. Potem, zawstydzony, œmiał
się razem z nami i starał się ten incydent obrócić w żart. Pewnego razu
w okresie generalnych porzšdków zjawiła się niespodzianie Adela w
państwie ptasim ojca. Stanšwszy we drzwiach, załamała ręce nad fetorem,
który się unosił w powietrzu, oraz nad kupami kału, zalegajšcego
podłogi, stoły i meble. Szybko zdecydowana otworzyła okno, po czym przy
pomocy długiej szczotki wprawiła całš masę ptasiš w wirowanie. Wzbił się
piekielny tuman piór, skrzydeł i krzyku, w którym Adela, podobna do
szalejšcej Menady, zakrytej młyńcem swego tyrsu, tańczyła taniec
zniszczenia. Razem z ptasiš gromadš ojciec mój, trzepišc rękoma, w
przerażeniu próbował wznieœć się w powietrze. Zwolna przerzedzał się
tuman skrzydlaty, aż w końcu na pobojowisku została sama Adela,
wyczerpana, dyszšca, oraz mój ojciec z minš zafrasowanš i zawstydzonš,
gotów do przyjęcia każdej kapitulacji. W chwilę póŸniej schodził mój
ojciec ze schodów swojego dominium--człowiek złamany, król-banita,
który stracił tron i królowanie.

MANEKINY Ta ptasia impreza mego ojca była ostatnim wybuchem kolorowoœci,
ostatnim i œwietnym kontrmarszem fantazji, który ten niepoprawny
improwizator, ten fechtmistrz wyobraŸni poprowadził na szańce i okopy
jałowej i pustej zimy. Dziœ dopiero rozumiem samotne bohaterstwo, z
jakim sam jeden wydał on wojnę bezbrzeżnemu żywiołowi nudy drętwišcej
miasto. Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony
bronił ten mšż przedziwny straconej sprawy poezji. Był on cudownym
młynem, w którego leje sypały się otręby pustych godzin, ażeby w jego
trybach zakwitnšć wszystkimi kolorami i zapachami korzeni Wschodu. Ale
przywykli do œwietnego kuglarstwa tego metafizycznego prestidigitatora,
byliœmy skłonni zapoznawać wartoœć jego suwerennej magii, która nas
ratowała od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie spotkał żaden wyrzut
za jej bezmyœlny i tępy wandalizm. Przeciwnie, czuliœmy jakieœ niskie
zadowolenie, haniebnš satysfakcję z ukrócenia tych wybujałoœci, których
kosztowaliœmy łakomie do syta, ażeby potem uchylić się perfidnie od
odpowiedzialnoœci za nie. A może był w tej zdradzie i tajny pokłon w
stronę zwycięskiej Adeli, której przypisywaliœmy niejasno jakšœ misje i
posłannictwo sił wyższego rzędu. Zdradzony przez wszystkich, wycofał się
ojciec bez walki z miejsc swej niedawnej chwały. Bez skrzyżowania szpad
oddał w ręce wroga domenę swej byłej œwietnoœci. Dobrowolny banita
usunšł się do pustego pokoju na końcu sieni i oszańcował się tam
samotnoœciš. Zapomnieliœmy o nim. Obiegła nas znowu ze wszech stron
żałobna szaroœć miasta, zakwitajšc w oknach ciemnym liszajem œwitów,
pasożytniczym grzybem zmierzchów, rozrastajšcym się w puszyste futro
długich nocy zimowych. Tapety pokojów, rozluŸnione błogo za tamtych dni
i otwarte dla kolorowych lotów owej skrzydlatej czeredy, zamknęły się
znów w sobie, zgęstniały plšczšc się w monotonii gorzkich monologów.
Lampy poczerniały i zwiędły jak stare osty i bodiaki. Wisiały teraz
osowiałe i zgryŸliwe, dzwonišc cicho kryształkami szkiełek, gdy ktoœ
przeprawiał się omackiem przez zmierzch pokoju. Na próżno wetknęła Adela
we wszystkie ramiona tych lamp kolorowe œwiece, nieudolny surogat, blade
wspomnienie œwietnych iluminacji, którymi kwitły niedawno wiszšce ich
ogrody. Ach! gdzie było to œwiegotliwe pšczkowanie, to owocowanie
poœpieszne i fantastyczne w bukietach tych lamp, z których jak z
pękajšcych czarodziejskich tortów ulatywały skrzydlate fantazmaty,
rozbijajšce powietrze na talie kart magicznych, rozsypujšc je w kolorowe
oklaski, sypišce się gęstymi łuskami lazuru, pawiej, papuziej zieleni,
metalicznych połysków, rysujšc w powietrzu linie i arabeski, migotliwe
œlady lotów i kołowań, rozwijajšc kolorowe wachlarze trzepotów,
utrzymujšce się długo po przelocie w bogatej i błyskotliwej atmosferze,
Jeszcze teraz kryły się w głębi zszarzałej aury echa i możliwoœci
barwnych rozbłysków, lecz nikt nie nawiercał fletem, nie doœwiadczał
œwidrem zmętniałych słojów powietrznych. Tygodnie te stały pod znakiem
dziwnej sennoœci. Łóżka cały dzień nie zaœcielone, zawalone poœcielš
zmiętš i wytarzanš od ciężkich snów, stały jak głębokie łodzie gotowe do
odpływu w mokre i zawiłe labirynty jakiejœ czarnej, bezgwiezdnej
Wenecji. O głuchym œwicie Adela przynosiła nam kawę. Ubieraliœmy się
leniwie w zimnych pokojach, przy œwietle œwiecy odbitej wielokrotnie w
czar-nych szybach okien. Poranki te były pełne bezładnego krzštania się,
rozwlekłego szukania w różnych szufladach i szafach. Po całym mieszkaniu
słychać było kłapanie pantofelków Adeli. Subiekci zapalali latarnie,
brali z ršk matki wielkie klucze sklepowe i wychodzili w gęstš, wirujšcš
ciemnoœć. Matka nie mogła dojœć do ładu z toaletš. Œwiece dogasały w
lichtarzu. Adela przepadała gdzieœ w odległych pokojach lub na strychu,
gdzie rozwieszała bieliznę. Nie można jej się było dowołać. Młody
jeszcze, mętny i brudny ogień w piecu lizał zimne, błyszczšce naroœle
sadzy w gardzieli komina. Œwieca gasła, pokój pogršżał się w ciemnoœci.
Z głowami na obrusie stołu, wœród resztek œniadania zasypialiœmy na wpół
ubrani. Leżšc twarzami na futrzanym brzuchu ciemnoœci, odpływaliœmy na
jego falistym oddechu w bezgwiezdnš nicoœć. Budziło nas głoœne
sprzštanie Adeli. Matka nie mogła uporać się z toaletš. Nim skończyła
czesanie, subiekci wracali na obiad. Mrok na rynku przybierał kolor
złotawego dymu. Przez chwilę z tych dymnych miodów, z tych mętnych
bursztynów mogły się rozpowić kolory najpiękniejszego popołudnia. Ale
szczęœliwy moment mijał, amalgamat œwitu przekwitał, wezbrany ferment
dnia, już niemal doœcigły, opadał z powrotem w bezsilnš szaroœć.
Zasiadaliœmy do stołu, subiekci zacierali czerwone z zimna ręce i nagle
proza ich rozmów sprowadzała od razu pełny dzień, szary i pusty wtorek,
dzień bez tradycji i bez twarzy. Ale gdy pojawiał się na stole półmisek
z rybš w szklistej galarecie, dwie duże ryby leżšce bok przy boku, głowš
do ogona jak figura zodiakalna, odpoznawaliœmy w nich herb owego dnia,
emblemat kalendarzowy bezimiennego wtorku, i rozbieraliœmy go
pospiesznie między siebie, pełni ulgi, że dzień odzyskał w nim swš
fizjonomię. Subiekci spożywali go z namaszczeniem, z powagš
kalendarzowej ceremonii. Zapach pieprzu rozchodził się po pokoju. A gdy
wytarli bułkš ostatek galarety ze swych talerzy, rozważajšc w myœli
heraldykę następnych dni tygodnia, i na półmisku zostawały tylko głowy z
wygotowanymi oczyma--czuliœmy wszyscy, że dzień został wspólnymi siłami
pokonany i że reszta nie wchodziła już w rachubę. W samej rzeczy z
resztš tš, wydanš na jej łaskę, Adela nie robiła sobie długich
ceregieli. Wœród brzęku garnków i chlustów zimnej wody likwidowała z
energiš tych parę godzin do zmierzchu, które matka przesypiała na
otomanie. Tymczasem w jadalni przygotowywano już scenerię wieczoru.
Polda i Paulina, dziewczęta do szycia, rozgospodarowywały się w niej z
rekwizytami swego fachu. Na ich ramionach wniesiona wchodziła do pokoju
milczšca, nieruchoma pani, dama z kłaków i płótna, z czarnš drewnianš
gałkš zamiast głowy. Ale ustawiona w kšcie, między drzwiami a piecem, ta
cicha dama stawała się paniš sytuacji. Ze swego kšta, stojšc nieruchomo,
nadzorowała w milczeniu pracę dziewczšt. Pełna krytycyzmu i niełaski
przyjmowała ich starania i umizgi, z jakimi przyklękały przed niš,
przymierzajšc fragmenty sukni, znaczone białš fastrygš. Obsługiwały z
uwagš i cierpliwoœciš milczšcy idol, którego nic zadowolić nie mogło.
Ten moloch był nieubłagany, jak tylko kobiece molochy być potrafiš, i
odsyłał je wcišż na nowo do pracy, a one, wrzecionowate i smukłe,
podobne do szpuli drewnianych, z których odwijały się nici, i tak
ruchliwe jak one, manipulowały zgrabnymi ruchami nad tš kupš jedwabiu i
sukna, wcinały się szczękajšcymi nożycami w jej kolorowš masę, furkotały
maszynš, depcšc pedał lakierkowš, taniš nóżkš, a dookoła nich rosła kupa
odpadków, różnokolorowych strzępów i szmatek, jak wyplute łuski i plewy
dookoła dwóch wybrednych i marnotrawnych papug. Krzywe szczęki nożyc
otwierały się ze skrzypieniem, jak dzioby tych kolorowych ptaków.
Dziewczęta deptały nieuważnie po barwnych obrzynkach, brodzšc
nieœwiadomie niby w œmietniku możliwego jakiegoœ karnawału, w rupieciami
jakiejœ wielkiej nieurzeczywistnionej maskarady. Otrzepywały się ze
szmatek z nerwowym œmiechem, łaskotały oczyma zwierciadła. Ich dusze,
szybkie czarodziejstwo ich ršk było nie w nudnych sukniach, które
zostawały na stole, ale w tych setkach odstrzygnięć, w tych wiórach
lekkomyœlnych i płochych, którymi zasypać mogły cale miasto, jak
kolorowš fantastycznš œnieżycš. Nagle było im goršco i otwierały okno,
ażeby w niecierpliwoœci swej samotni, w głodzie obcych twarzy,
przynajmniej bezimiennš twarz zobaczyć, do okna przyciœniętš. Wachlowały
rozpalone swe policzki przed wzbierajšcš firankami nocš zimowš--
odsłaniały płonšce dekolty, pełne nienawiœci do siebie i rywalizacji,
gotowe stanšć do walki o tego pierrota, którego by ciemny powiew nocy
przywiał na okno. Ach! jak mało wymagały one od rzeczywistoœci. Miały
wszystko w sobie, miały nadmiar wszystkiego w sobie. Ach! byłby im
wystarczył pierrot wypchany trocinami, jedno-dwa słowa, na które od
dawna czekały, by móc wpaœć w swš rolę dawno przygotowanš, z dawna
tłoczšcš się na usta, pełnš słodkiej i strasznej goryczy, ponoszšcš
dziko, jak stronice romansu połykane nocš wraz ze łzami ronionymi na
wypieki lic. Podczas jednej ze swych wędrówek wieczornych po mieszkaniu,
przedsiębranych pod nieobecnoœć Adeli, natknšł się mój ojciec na ten
cichy seans wieczorny. Przez chwilę stał w ciemnych drzwiach przyległego
pokoju, z lampš w ręku, oczarowany scenš pełnš goršczki i wypieków, tš
idyllš z pudru, kolorowej bibułki i atropiny, której jako tło pełne
znaczenia podłożona była noc zimowa, oddychajšca wœród wzdętych firanek
okna. Nakładajšc okulary, zbliżył się w paru krokach i obszedł dookoła
dziewczęta, oœwiecajšc je podniesionš w ręku lampš. Przecišg z otwartych
drzwi podniósł firanki u okna, panienki dawały się oglšdać, kręcšc się w
biodrach, polœniewajšc emališ oczu, lakiem skrzypišcych pantofelków,
sprzšczkami podwišzek pod wzdętš od wiatru sukienkš; szmatki jęły umykać
po podłodze, jak szczury, ku uchylonym drzwiom ciemnego pokoju, a ojciec
mój przyglšdał się uważnie prychajšcym osóbkom, szepcšc półgłosem:--
Genus avium... jeœli się nie mylę, scansores albo pistacci... w
najwyższym stopniu godne uwagi. Przypadkowe to spotkanie stało się
poczštkiem całej serii seansów, podczas których ojciec mój zdołał rychło
oczarować obie panienki urokiem swej przedziwnej osobistoœci. Odpłacajšc
się za pełnš galanterii i dowcipu konwersację, którš zapełniał im pustkę
wieczorów--dziewczęta pozwalały zapalonemu badaczowi studiować
strukturę swych szczupłych i tandetnych ciałek. Działo się to w toku
konwersacji, z powagš i wytwornoœciš, która najryzykowniejszym punktom
tych badań odbierała dwuznaczny ich pozór. Odsuwajšc pończoszkę z kolana
Pauliny i studiujšc rozmiłowanymi oczyma zwięzłš i szlachetnš
konstrukcję przegubu, ojciec mój mówił:--Jakże pełna uroku i jak
szczęœliwa jest forma bytu, którš panie obrały. Jakże piękna i prosta
jest teza, którš dano wam swym życiem ujawnić. Lecz za to z jakim
mistrzostwem, z jakš finezjš wywišzujš się panie z tego zadania. Gdybym
odrzucajšc respekt przed Stwórcš, chciał się zabawić w krytykę
stworzenia, wołałbym:--mniej treœci, więcej formy! Ach, jakby ulżył
œwiatu ten ubytek treœci. Więcej skromnoœci w zamierzeniach, więcej
wstrzemięŸliwoœci w pretensjach--panowie demiurdzy--a œwiat byłby
doskonalszy!--wołał mój ojciec akurat w momencie, gdy dłoń jego
wyłuskiwała białš łydkę Pauliny z uwięzi pończoszki. W tej chwili Adela
stanęła w otwartych drzwiach jadalni, niosšc tacę z podwieczorkiem. Było
to pierwsze spotkanie dwu tych wrogich potęg od czasu wielkiej rozprawy.
My wszyscy, którzy asystowaliœmy przy tym spotkaniu, przeżyliœmy chwilę
wielkiej trwogi. Było nam nadwyraz przykro być œwiadkami nowego
upokorzenia i tak już ciężko doœwiadczonego męża. Mój ojciec powstał z
klęczek bardzo zmieszany, falš po fali zabarwiała się jego twarz coraz
ciemniej napływem wstydu. Ale Adela znalazła się niespodzianie na
wysokoœci sytuacji. Podeszła z uœmiechem do ojca i dała mu prztyczka w
nos. Na to hasło Polda i Paulina klasnęły rado-œnie w dłonie, zatupotały
nóżkami i uwiesiwszy się z obu stron u ramion ojca, obtańczyły z nim
stół dookoła. W ten sposób, dzięki dobremu sercu dziewczšt, rozwiał się
zarodek przykrego konfliktu w ogólnej wesołoœci. Oto jest poczštek
wielce ciekawych i dziwnych prelekcji, które mój ojciec, natchniony
urokiem tego małego i niewinnego audytorium, odbywał w następnych
tygodniach owej wczesnej zimy. Jest godne uwagi, jak w zetknięciu z
niezwykłym tym człowiekiem rzeczy wszystkie cofały się niejako do
korzenia swego bytu, odbudowywały swe zjawisko aż do metafizycznego
jšdra, wracały niejako do pierwotnej idei, ażeby w tym punkcie
sprzeniewierzyć się jej i przechylić w te wštpliwe, ryzykowne i
dwuznaczne regiony, które nazwiemy tu krótko regionami wielkiej herezji.
Nasz herezjarcha szedł wœród rzeczy jak magnetyzer, zarażajšc je i
uwodzšc swym niebezpiecznym czarem. Czy mam nazwać i Paulinę jego
ofiarš? Stała się ona w owych dniach jego uczennicš, adeptkš jego
teoryj, modelem jego eksperymentów. Tutaj postaram się wyłożyć z
należytš ostrożnoœciš, i unikajšc zgorszenia, tę nader kacerskš
doktrynę, która opętała wówczas na długie miesišce mego ojca i opanowała
wszystkie jego poczynania.

TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA KSIĘGA RODZAJU Demiurgos--mówił mój
ojciec--nie posiadł monopolu na tworzenie--tworzenie jest przywilejem
wszystkich duchów. Materii dana jest nieskończona płodnoœć,
niewyczerpana moc życiowa i zarazem uwodna siła pokusy, która nas nęci
do formowania. W głębi materii kształtujš się niewyraŸne uœmiechy,
zawišzujš się napięcia, zgęszczajš się próby kształtów. Cała materia
faluje od nieskończonych możliwoœci, które przez niš przechodzš mdłymi
dreszczami. Czekajšc na ożywcze tchnienie ducha, przelewa się ona w
sobie bez końca, kusi tysišcem słodkich okršglizn i miękkoœci, które z
siebie w œlepych rojeniach wymajacza. Pozbawiona własnej inicjatywy,
lubieżnie podatna, po kobiecemu plastyczna, uległa wobec wszystkich
impulsów--stanowi ona teren wyjęty spod prawa, otwarty dla wszelkiego
rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmów, domenę wszelkich nadużyć i
wštpliwych manipulacji demiurgicznych. Materia jest najbierniejszš i
najbezbronniejszš istotš w kosmosie. Każdy może jš ugniatać, formować,
każdemu jest posłuszna. Wszystkie organizacje materii sš nietrwałe i
luŸne, łatwe do uwstecznienia i rozwišzania. Nie ma żadnego zła w
redukcji życia do form innych i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem.
Jest ono nieraz koniecznym gwałtem wobec opornych i skostniałych form
bytu, które przestały być zajmujšce. W interesie ciekawego i ważnego
eksperymentu może ono nawet stanowić zasługę. Tu jest punkt wyjœcia dla
nowej apologii sadyzmu. Mój ojciec był niewyczerpany w gloryfikacji tego
przedziwnego elementu, jakim była materia.--Nie ma materii martwej--
nauczał--martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywajš się nieznane
formy życia. Skala tych form jest nieskończona, a odcienie i niuanse
niewyczerpane. Demiurgos był w posiadaniu ważnych i ciekawych recept
twórczych. Dzięki nim stworzył on mnogoœć rodzajów, odnawiajšcych się
własnš siłš. Nie wiadomo, czy recepty te kiedykolwiek zostanš
zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdyż jeœliby nawet te
klasyczne metody kreacji okazały się raz na zawsze niedostępne,
pozostajš pewne metody illegalne, cały bezmiar metod heretyckich i
występnych. W miarę jak ojciec od tych ogólnych zasad kosmogonii zbliżał
się do terenu swych ciaœniejszych zainteresowań, głos jego zniżał się do
wnikliwego szeptu, wykład stawał się coraz trudniejszy i zawilszy, a
wyniki, do których dochodził, gubiły się w coraz bardziej wštpliwych i
ryzykownych regionach. Gestykulacja jego nabierała ezoterycznej
solennoœci. Przymykał jedno oko, przykładał dwa palce do czoła, chytroœć
jego spojrzenia stawała się wprost niesamowita. Wwiercał się tš
chytroœciš w swe interlokutorki, gwałcił cynizmem tego spojrzenia
najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosięgał wymykajšce się
w najgłębszym zakamarku, przypierał do œciany i łaskotał, drapał
ironicznym palcem, póki nie dołaskotał się błysku zrozumienia i œmiechu,
œmiechu przyznania i porozumienia się, którym w końcu musiało się
kapitulować. Dziewczęta siedziały nieruchomo, lampa kopciła, sukno pod
igłš maszyny dawno się zsunęło, a maszyna stukotała pusto, stębnujšc
czarne, bezgwiezdne sukno, odwijajšce się z postawu nocy zimowej za
oknem.--Zbyt długo żyliœmy pod terrorem niedoœcigłej doskonałoœci
Demiurga--mówił mój ojciec--zbyt długo doskonałoœć jego tworu
paraliżowała naszš własnš twórczoœć. Nie chcemy z nim konkurować. Nie
mamy ambicji mu dorównać. Chcemy być twórcami we własnej, niższej
sferze, pragniemy dla siebie twórczoœci, pragniemy rozkoszy twórczej,
pragniemy--jednym słowem--demiurgii.--Nie wiem, w czyim imieniu
proklamował mój ojciec te postulaty, jaka zbiorowoœć, jaka korporacja,
sekta czy zakon, nadawała swš solidarnoœciš patos jego słowom. Co do
nas, to byliœmy dalecy od wszelkich zakusów demłurgicznych. Lecz ojciec
mój rozwinšł tymczasem program tej wtórej demiurgii, obraz tej drugiej
generacji stworzeń, która stanšć miała w otwartej opozycji do panujšcej
epoki.--Nie zależy nam--mówił on--na tworach o długim oddechu, na
istotach na dalekš metę. Nasze kreatury nie będš bohaterami romansów w
wielu tomach. Ich role będš krótkie, lapidarne, ich charaktery--bez
dalszych planów. Często dla jednego gestu, dla jednego słowa podejmiemy
się trudu powołania ich do życia na tę jednš chwilę. Przyznajemy
otwarcie: nie będziemy kładli nacisku na trwałoœć ani solidnoœć
wykonania, twory nasze będš jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz
zrobione. Jeœli będš to ludzie, to damy im na przykład tylko jednš
stronę twarzy, jednš rękę, jednš nogę, tę mianowicie, która im będzie w
ich roli potrzebna. Byłoby pedanteriš troszczyć się o ich drugš, nie
wchodzšcš w grę nogę. Z tyłu mogš być po prostu zaszyte płótnem lub
pobielone. Naszš ambicję pokładać będziemy w tej dumnej dewizie: dla
każdego gestu inny aktor. Do obsługi każdego słowa, każdego czynu
powołamy do życia innego człowieka. Taki jest nasz smak, to będzie œwiat
według naszego gustu. Demiurgos kochał się w wytrawnych, doskonałych i
skomplikowanych materiałach, my dajemy pierwszeństwo tandecie. Po prostu
porywa nas, zachwyca tanioœć, lichota, tandetnoœć materiału. Czy
rozumiecie--pytał mój ojciec--głęboki sens tej słaboœci, tej pasji do
pstrej bibułki, do papier mâ ché , do lakowej farby, do kłaków i
trociny? To jest--mówił z bolesnym uœmiechem--nasza miłoœć do materii
jako takiej, do jej puszystoœci i porowatoœci, do jej jedynej,
mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten wielki mistrz i artysta, czyni
jš niewidzialnš, każe jej zniknšć pod grš życia. My, przeciwnie, kochamy
jej zgrzyt, jej opornoœć, jej pałubiastš niezgrabnoœć. Lubimy pod każdym
gestem, pod każdym ruchem widzieć jej ociężały wysiłek, jej bezwład, jej
słodkš niedŸwiedziowatoœć. Dziewczęta siedziały nieruchomo z szklanymi
oczyma. Twarze ich były wycišgnięte i zgłupiałe zasłuchaniem, policzki
podmalowane wypiekami, trudno było w tej chwili ocenić, czy należš do
pierwszej, czy do drugiej generacji stworzenia.--Słowem--konkludował
mój ojciec--chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i
podobieństwo manekinu. Tu musimy dla wiernoœci sprawozdawczej opisać
pewien drobny i błahy incydent, który zaszedł w tym punkcie prelekcji i
do którego nie przywišzujemy żadnej wagi. Incydent ten, całkowicie
niezrozumiały i bezsensowny w tym danym szeregu zdarzeń, da się chyba
wytłumaczyć jako pewnego rodzaju automatyzm szczštkowy, bez antecedensów
i bez cišgłoœci, jako pewnego rodzaju złoœliwoœć obiektu, przeniesiona w
dziedzinę psychicznš. Radzimy czytelnikowi zignorować go z równš
lekkomyœlnoœciš, jak my to czynimy. Oto jego przebieg: W chwili gdy mój
ojciec wymawiał słowo „manekin”, Adela spojrzała na zegarek na
bransoletce, po czym porozumiała się spojrzeniem z Poldš. Teraz wysunęła
się wraz z krzesłem o piędŸ naprzód, podniosła brzeg sukni, wystawiła
powoli stopę, opiętš w czarny jedwab, i wyprężyła jš jak pyszczek węża.
Tak siedziała przez cały czas tej sceny, całkiem sztywno, z wielkimi,
trzepoczšcymi oczyma, pogłębionymi lazurem atropiny, z Poldš i Paulina
po obu bokach. Wszystkie trzy patrzyły rozszerzonymi oczami na ojca. Mój
ojciec chrzšknšł, zamilkł, pochylił się i stał się nagle bardzo
czerwony. W jednej chwili lineatura jego twarzy, dopiero co tak
rozwichrzona i pełna wibracji, zamknęła się na spokorniałych rysach. On
- herezjarcha natchniony, ledwo wypuszczony z wichru uniesienia--złożył
się nagle w sobie, zapadł i zwinšł. A może wymieniono go na innego. Ten
inny siedział sztywny, bardzo czerwony, ze spuszczonymi oczyma. Panna
Polda podeszła i pochyliła się nad nim. Klepišc go lekko po plecach,
mówiła tonem łagodnej zachęty:--Jakub będzie rozsšdny, Jakub posłucha,
Jakub nie będzie uparty. No, proszę... Jakub, Jakub... Wypięty
pantofelek Adeli drżał lekko i błyszczał jak języczek węża. Mój ojciec
podniósł się powoli ze spuszczonymi oczyma, postšpił krok naprzód, jak
automat, i osunšł się na kolana. Lampa syczała w ciszy, w gęstwinie
tapet biegły tam i z powrotem wymowne spojrzenia, leciały szepty
jadowitych języków, gzygzaki myœli...

TRAKTAT O MANEKINACH Cišg dalszy Następnego wieczora ojciec podjšł z
odnowionš swadš ciemny i zawiły swój temat. Lineatura jego zmarszczek
rozwijała się i zawijała z wyrafinowanš chytroœciš. W każdej spirali
ukryty był pocisk ironii. Ale czasami inspiracja rozszerzała kręgi jego
zmarszczek, które rosły jakšœ ogromnš wirujšcš grozš, uchodzšc w
milczšcych wolutach w głšb nocy zimowej.--Figury panopticum, moje panie
- zaczšł on--kalwaryjskie parodie manekinów, ale nawet w tej postaci
strzeżcie się lekko je traktować. Materia nie zna żartów. Jest ona
zawsze pełna tragicznej powagi. Kto oœmiela się myœleć, że można igrać z
materiš, że kształtować jš można dla żartu, że żart nie wrasta w niš,
nie wżera się natychmiast jak los, jak przeznaczenie? Czy przeczuwacie
ból, cierpienie głuche, nie wyzwolone, zakute w materię cierpienie tej
pałuby, która nie wie, czemu niš jest, czemu musi trwać w tej gwałtem
narzuconej formie, będšcej parodiš? Czy pojmujecie potęgę wyrazu, formy,
pozoru, tyrańskš samowolę, z jakš rzuca się on na bezbronnš kłodę i
opanowuje, jak własna, tyrańska, panoszšca się dusza? Nadajecie jakiejœ
głowie z kłaków i płótna wyraz gniewu i pozostawiacie jš z tym gniewem,
z tš konwulsjš, z tym napięciem raz na zawsze, zamkniętš ze œlepš
złoœciš, dla której nie ma odpływu. Tłum œmieje się z tej parodii.
Płaczcie, moje panie, nad losem własnym, widzšc nędzę materii więzionej,
gnębionej materii, która nie wie, kim jest i po co jest, dokšd prowadzi
ten gest, który jej raz na zawsze nadano. Tłum œmieje się. Czy
rozumiecie straszny sadyzm, upajajšce, demiurgiczne okrucieństwo tego
œmiechu? Bo przecież płakać nam, moje panie, trzeba nad losem własnym na
widok tej nędzy materii, gwałconej materii, na której dopuszczono się
strasznego bezprawia. Stšd płynie, moje panie, straszny smutek
wszystkich błazeńskich golemów, wszystkich pałub, zadumanych tragicznie
nad œmiesznym swym grymasem. Oto jest anarchista Luccheni, morderca
cesarzowej Elżbiety, oto Draga, demoniczna i nieszczęœliwa królowa
Serbii, oto genialny młodzieniec, nadzieja i duma rodu, którego zgubił
nieszczęsny nałóg onanii. O, ironio tych nazw, tych pozorów! Czy jest w
tej pałubie naprawdę coœ z królowej Dragi, jej sobowtór, najdalszy bodaj
cień jej istoty? To podobieństwo, ten pozór, ta nazwa uspokaja nas i nie
pozwala nam pytać, kim jest dla siebie samego ten twór nieszczęœliwy. A
jednak to musi być ktoœ, moje panie, ktoœ anonimowy, ktoœ groŸny, ktoœ
nieszczęœliwy, ktoœ, co nie słyszał nigdy w swym głuchym życiu o
królowej Dradze... Czy słyszeliœcie po nocach straszne wycie tych pałub
woskowych, zamkniętych w budach jarmarcznych, żałosny chór tych kadłubów
z drzewa i porcelany, walšcych pięœciami w œciany swych więzień? W
twarzy mego ojca, rozwichrzonej grozš spraw, które wywołał z ciemnoœci,
utworzył się wir zmarszczek, lej rosnšcy w głšb, na którego dnie gorzało
groŸne oko prorocze. Broda jego zjeżyła się dziwnie, wiechcie i pędzle
włosów, strzelajšce z brodawek, z pieprzów, z dziurek od nosa,
nastroszyły się na swych korzonkach. Tak stał drętwy, z gorejšcymi
oczyma, drżšc od wewnętrznego wzburzenia, jak automat, który zacišł się
i zatrzymał na martwym punkcie. Adela wstała z krzesła i poprosiła nas o
przymknięcie oczu na to, co się za chwilę stanie. Potem podeszła do ojca
i z rękoma na biodrach, przybierajšc pozór podkreœlonej stanowczoœci,
zażšdała bardzo dobitnie... Panienki siedziały sztywno, ze spuszczonymi
oczyma, w dziwnej drętwoœci...

TRAKTAT O MANEKINACH Dokończenie Któregoœ z następnych wieczorów ojciec
mój w te słowa cišgnšł dalej swš prelekcję:--Nie o tych
nieporozumieniach ucieleœnionych, nie o tych smutnych parodiach, moje
panie, owocach prostackiej i wulgarnej niepowœcišgliwoœci--chciałem
mówić zapowiadajšc mš rzecz o manekinach. Miałem na myœli coœ innego. Tu
ojciec mój zaczšł budować przed naszymi oczyma obraz tej wymarzonej
przez niego „generaiio aequivoca”, jakiegoœ pokolenia istot na wpół
tylko organicznych, jakiejœ pseudowegetacji i pseudofauny, rezultatów
fantastycznej fermentacji materii. Były to twory podobne z pozoru do
istot żywych, do kręgowców, skorupiaków, członkonogów, lecz pozór ten
mylił. Były to w istocie istoty amorfne, bez wewnętrznej struktury,
płody imitatywnej tendencji materii, która obdarzona pamięciš, powtarza
z przyzwyczajenia raz przyjęte kształty. Skala morfologii, której
podlega materia, jest w ogóle ograniczona i pewien zasób form powtarza
się wcišż na różnych kondygnacjach bytu. Istoty te--ruchliwe, wrażliwe
na bodŸce, a jednak dalekie od prawdziwego życia--można było otrzymać
zawieszajšc pewne skomplikowane koloidy w roztworach soli kuchennej.
Koloidy te po kilku dniach formowały się, organizowały w pewne
zagęszczenia substancji przypominajšcej niższe formy fauny. U istot tak
powstałych można było stwierdzić proces oddychania, przemianę materii,
ale analiza chemiczna nie wykazywała w nich nawet œladu połšczeń
białkowych ani w ogóle zwišzków węgla. Wszelako prymitywne te formy były
niczym w porównaniu z bogactwem kształtów i wspaniałoœci pseudofauny i
flory, która pojawia się niekiedy w pewnych œciœle okreœlonych
œrodowiskach. Œrodowiskami tymi sš stare mieszkania, przesycone
emanacjami wielu żywotów i zdarzeń--zużyte atmosfery, bogate w
specyficzne ingrediencje marzeń ludzkich--rumowiska, obfitujšce w humus
wspomnień, tęsknot, jałowej nudy. Na takiej glebie owa pseudowegetacja
kiełkowała szybko i powierzchownie, pasożytowała obficie i efemerycznie,
pędziła krótkotrwałe generacje, które rozkwitały raptownie i œwietnie,
ażeby wnet zgasnšć i zwiędnšć. Tapety muszš być w takich mieszkaniach
już bardzo zużyte i znudzone nieustannš wędrówkš po wszystkich
kadencjach rytmów; nic dziwnego, że schodzš na manowce dalekich,
ryzykownych rojeń. Rdzeń mebli, ich substancja musi już być rozluŸniona,
zdegenerowana i podległa występnym pokusom: wtedy na tej chorej,
zmęczonej i zdziczałej glebie wykwita, jak piękna wysypka, nalot
fantastyczny, kolorowa, bujajšca pleœń.--Wiedzš panie--mówił ojciec
mój--że w starych mieszkaniach bywajš pokoje, o których się zapomina.
Nie odwiedzane miesišcami, więdnš w opuszczeniu między starymi murami i
zdarza się, że zasklepiajš się w sobie, zarastajš cegłš i, raz na zawsze
stracone dla naszej pamięci, powoli tracš też swš egzystencję. Drzwi,
prowadzšce do nich z jakiegoœ podestu tylnych schodów, mogš być tak
dhigo przeoczane przez domowników, aż wrastajš, wchodzš w œcianę, która
zaciera ich œlad w fantastycznym rysunku pęknięć i rys.--Wszedłem raz--
mówił ojciec mój--wczesnym rankiem na schyłku zimy, po wielu miesišcach
nieobecnoœci, do takiego na wpół zapomnianego traktu i zdumiony byłem
wyglšdem tych pokojów. Z wszystkich szpar w podłodze, z wszystkich
gzymsów i framug wystrzelały cienkie pędy i napełniały szare powietrze
migotliwš koronkš filigranowego listowia, ażurowš gęstwinš jakiejœ
cieplarni, pełnej szeptów, lœnień, kołysań, jakiejœ fałszywej i błogiej
wiosny. Dookoła łóżka, pod wieloramiennš lampš, wzdłuż szaf chwiały się
kępy delikatnych drzew, rozpryskiwały w górze w œwietliste korony, w
fontanny koronkowego listowia, bijšce aż pod malowane niebo sufitu
rozpylonym chlorofilem. W przyspieszonym procesie kwitnienia kiełkowały
w tym listowiu ogromne, białe i różowe kwiaty, pšczkowały w oczach,
bujały od œrodka różowym mišższem i przelewały się przez brzegi, gubišc
płatki i rozpadajšc się w prędkim przekwitaniu.--Byłem szczęœliwy--
mówił mój ojciec--z tego niespodzianego rozkwitu, który napełnił
powietrze migotliwym szelestem, łagodnym szumem, przesypujšcym się jak
kolorowe confetti przez cienkie rózgi gałšzek. Widziałem, jak z drgania
powietrza, z fermentacji zbyt bogatej aury wydziela się i materializuje
to pospieszne kwitnienie, przelewanie się i rozpadanie fantastycznych
oleandrów, które napełniły pokój rzadkš, leniwš œnieżycš wielkich,
różowych kiœci kwietnych.--Nim zapadł wieczór--kończył ojciec--nie
było już œladu tego œwietnego rozkwitu. Cała złudna ta fatamorgana była
tylko mistyfikacjš, wypadkiem dziwnej symulacji materii, która podszywa
się pod pozór życia. Ojciec mój był dnia tego dziwnie ożywiony,
spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrzenia, tryskały werwš i humorem.
Potem, nagle poważniejšc, znów rozpatrywał nieskończonš skalę form i
odcieni, jakie przybierała wielokształtna materia. Fascynowały go formy
graniczne, wštpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulików,
pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach
rozrastała się z ust uœpionego na cały stół, napełniała cały pokój, jako
bujajšca, rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu ciała i ducha.--
Kto wie--mówił--ile jest cierpišcych, okaleczonych, fragmentarycznych
postaci życia, jak sztucznie sklecone, gwoŸdziami na gwałt zbite życie
szaf i stołów, ukrzyżowanego drzewa, cichych męczenników okrutnej
pomysłowoœci ludzkiej. Straszliwe transplantacje obcych i nienawidzšcych
się ras drzewa, skucie ich w jednš nieszczęœliwš osobowoœć. Ile starej,
mšdrej męki jest w bejcowanych słojach, żyłach i fladrach naszych
starych, zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblowane,
wypolerowane do niepoznaki rysy, uœmiechy, spojrzenia! Twarz mego ojca,
gdy to mówił, rozeszła się zamyœlonš lineaturš zmarszczek, stała się
podobna do sęków i słojów starej deski, z której zheblowano wszystkie
wspomnienia. Przez chwilę myœleliœmy, że ojciec popadnie w stan
drętwoty, który nawiedzał go czasem, ale ocknšł się nagle, opamiętał i
tak cišgnšł dalej:--Dawne, mistyczne plemiona balsamowały swych
umarłych. W œciany ich mieszkań były wprawione, wmurowane ciała, twarze:
w salonie stał ojciec--wypchany, wygarbowana żona-nieboszczka była
dywanem pod stołem. Znałem pewnego kapitana, który miał w swej kajucie
lampę-meluzynę, zrobionš przez malajskich balsamistów z jego
zamordowanej kochanki. Na głowie miała ogromne rogi jelenie. W ciszy
kajuty głowa ta, rozpięta między gałęziami rogów u stropu, powoli
otwierała rzęsy oczu; na rozchylonych ustach lœniła błonka œliny,
pękajšca od cichego szeptu. Głowonogi, żółwie i ogromne kraby,
zawieszone na belkach sufitu jako kandelabry i pajški, przebierały w tej
ciszy bez końca nogami, szły i szły na miejscu... Twarz mojego ojca
przybrała naraz wyraz troski i smutku, gdy myœli jego na drogach nie
wiedzieć jakich asocjacji przeszły do nowych przykładów:--Czy mam
przemilczeć--mówił przyciszonym głosem--że brat mój na skutek długiej
i nieuleczalnej choroby zamienił się stopniowo w zwój kiszek gumowych,
że biedna moja kuzynka dniem i nocš nosiła go w poduszkach, nucšc
nieszczęœliwemu stworzeniu nieskończone kołysanki nocy zimowych? Czy
może być coœ smutniejszego niż człowiek zamieniony w kiszkę hegarowš? Co
za rozczarowanie dla rodziców, co za dezorientacja dla ich uczuć, co za
rozwianie wszystkich nadziei, wišzanych z obiecujšcym młodzieńcem! A
jednak wierna miłoœć biednej kuzynki towarzyszyła mu i w tej przemianie.
- Ach! nie mogę już dłużej, nie mogę tego słuchać!--jęknęła Polda
przechylajšc się na krzeœle.--Ucisz go, Adelo... Dziewczęta wstały,
Adela podeszła do ojca i wycišgniętym palcem uczyniła ruch zaznaczajšcy
łaskotanie. Ojciec stropił się, zamilkł i zaczšł, pełen przerażenia,
cofać się tyłem przed kiwajšcym się palcem Adeli. Ta szła za nim cišgle,
grożšc mu jadowicie palcem, i wypierała go krok za krokiem z pokoju.
Paulina ziewnęła przecišgajšc się. Obie z Poldš, wsparte o siebie
ramionami, spojrzały sobie w oczy z uœmiechem.

NEMROD Cały sierpień owego roku przebawiłem się z małym, kapitalnym
pieskiem, który pewnego dnia znalazł się na podłodze naszej kuchni,
niedołężny i piszczšcy, pachnšcy jeszcze mlekiem i niemowlęctwem, z nie
uformowanym, okršgławym, drżšcym łebkiem, z łapkami jak u kreta
rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejszš, mięciutkš sierœciš. Od
pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachwyt, cały
entuzjazm chłopięcej duszy. Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten
ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiękniejszych zabawek? Że też
stare, zgoła nieinteresujšce pomywaczki wpadajš niekiedy na tak œwietne
pomysły i przynoszš z przedmieœcia--o całkiem wczesnej,
transcendentalnej porannej godzinie--takiego oto pieska do naszej
kuchni! Ach! było się jeszcze--niestety--nieobecnym, nieurodzonym z
ciemnego łona snu, a już to szczęœcie ziœciło się, już czekało na nas,
niedołężnie leżšce na chłodnej podłodze kuchni, nie docenione przez
Adelę i domowników. Dlaczego nie obudzono mnie wczeœniej! Talerzyk mleka
na podłodze œwiadczył o macierzyńskich impulsach Adeli, œwiadczył
niestety także i o chwilach przeszłoœci, dla mnie na zawsze straconej, o
rozkoszach przybranego macierzyństwa, w których nie brałem udziału. Ale
przede mnš leżała jeszcze cała przyszłoœć. Jakiż bezmiar doœwiadczeń,
eksperymentów, odkryć otwierał się teraz! Sekret życia, jego
najistotniejsza tajemnica sprowadzona do tej prostszej, poręczniejszej i
zabawkowej formy odsłaniała się tu nienasyconej ciekawoœci. Było to
nadwyraz interesujšce, mieć na własnoœć takš odrobinkę życia, takš
czšsteczkę wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej,
budzšcej nieskończonš ciekawoœć i respekt sekretny swš obcoœciš,
niespodzianš transpozycjš tego samego wštku życia, który i w nas był, na
formę od naszej odmiennš, zwierzęcš. Zwierzęta! cel nienasyconej
ciekawoœci, egzemplifikacje zagadki życia, jakby stworzone po to, by
człowiekowi pokazać człowieka, rozkładajšc jego bogactwo i komplikację
na tysišc kalejdoskopowych możliwoœci, każdš doprowadzonš do jakiegoœ
paradoksalnego krańca, do jakiejœ wybujałoœci pełnej charakteru.
Nieobcišżone splotem egzotycznych interesów, mšcšcych stosunki
międzyludzkie, otwierało się serce pełne sympatii dla obcych emanacji
wiecznego życia, pełne miłosnej współpracujšcej ciekawoœci, która była
zamaskowanym głosem samopoznania. Piesek był aksamitny, ciepły i
pulsujšcy małym, pospiesznym sercem. Miał dwa miękkie płatki uszu,
niebieskawe, mętne oczka, różowy pyszczek, do którego można było włożyć
palec bez żadnego niebezpieczeństwa, łapki delikatne i niewinne, z
wzruszajšcš, różowš brodaweczkš z tyłu, nad stopami przednich nóg.
Właził nimi do miski z mlekiem, żarłoczny i niecierpliwy, chłepcšcy
napój różowym języczkiem, ażeby po nasyceniu się podnieœć żałoœnie małš
mordkę z kroplš mleka na brodzie i wycofać się niedołężnie z kšpieli
mlecznej. Chód jego był niezgrabnym toczeniem się, bokiem na ukos w
niezdecydowanym kierunku, po linii trochę pijanej i chwiejnej. Dominantš
jego nastroju była jakaœ nieokreœlona i zasadnicza żałoœć, sieroctwo i
bezradnoœć--niezdolnoœć do zapełnienia czymœ pustki życia pomiędzy
sensacjami posiłków. Objawiało się to bezplanowoœciš i niekonsekwencjš
ruchów, irracjonalnymi napadami nostalgii z żałosnym skomleniem i
niemożnoœciš znalezienia sobie miejsca. Nawet jeszcze w głębi snu, w
którym potrzebę oparcia się i przytulenia zaspokajać musiał używajšc do
tego własnej swej osoby, zwiniętej w kłębek drżšcy--towarzyszyło mu
poczucie osamotnienia i bezdomnoœci. Ach, życie--młode i wštłe życie,
wypuszczone z zaufanej ciemnoœci, z przytulnego ciepła łona
macierzystego w wielki i obcy, œwietlany œwiat, jakże kurczy się ono i
cofa, jak wzdraga się zaakceptować tę imprezę, którš mu proponujš--
pełne awersji i zniechęcenia! Lecz zwolna mały Nemrod (otrzymał był to
dumne i wojownicze imię) zaczyna smakować w życiu. Wyłšczne opanowanie
obrazem macierzystej prajedni ustępuje urokowi wieloœci. Œwiat zaczyna
nań nastawiać pułapki: nieznany a czarujšcy smak różnych pokarmów,
czworobok porannego słońca na podłodze, na którym tak dobrze jest
położyć się, ruchy własnych członków, własne łapki, ogonek, figlarnie
wyzywajšcy do zabawy z samym sobš, pieszczoty ręki ludzkiej, pod którymi
zwolna dojrzewa pewna swawolnoœć, wesołoœć rozpierajšca ciało i rodzšca
potrzebę zgoła nowych, gwałtownych i ryzykownych ruchów--wszystko to
przekupuje, przekonywa i zachęca do przyjęcia, do pogodzenia się z
eksperymentem życia. I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumieć, że to, co
mu się tu podsuwa, mimo pozorów nowoœci jest w gruncie rzeczy czymœ, co
już było--było wiele razy--nieskończenie wiele razy. Jego ciało
poznaje sytuacje, wrażenia i przedmioty. W gruncie rzeczy to wszystko
nie dziwi go zbytnio. W obliczu każdej nowej sytuacji daje nura w swojš
pamięć, w głębokš pamięć ciała, i szuka omackiem, goršczkowo--i bywa,
że znajduje w sobie odpowiedniš reakcję już gotowš: mšdroœć pokoleń,
złożonš w jego plazmie, w jego nerwach. Znajduje jakieœ czyny, decyzje,
o których sam nie wiedział, że już w nim dojrzały, że czekały na to, by
wyskoczyć. Sceneria jego młodego życia, kuchnia z wonnymi cebrami, ze
œcierkami o skomplikowanej i intrygujšcej woni, z kłapaniem pantofli
Adeli, z jej hałaœliwym krzštaniem się--nie straszy go więcej. Przywykł
uważać jš za swojš domenę, zadomowił się w niej i poczšł rozwijać w
stosunku do niej niejasne poczucie przynależnoœci, ojczyzny. Chyba że
niespodzianie spadał nań kataklizm w postaci szorowania podłogi--
obalenie praw natury, chlusty ciepłego ługu, podmywajšce wszystkie
meble, i groŸny szurgot szczotek Adeli. Ale niebezpieczeństwo mija,
szczotka uspokojona i nieruchoma leży cicho w kšcie, schnšca podłoga
pachnie miło mokrym drzewem. Nemrod, przywrócony znowu do swych
normalnych praw i do swobody na terenie własnym, czuje żywš ochotę
chwytać zębami stary koc na podłodze i targać nim z całej siły na prawo
i lewo. Pacyfikacja żywiołów napełnia go niewymownš radoœciš. Wtem staje
jak wryty: przed nim, o jakie trzy kroki pieskie, posuwa się czarna
maszkara, potwór sunšcy szybko na pręcikach wielu pogmatwanych nóg. Do
głębi wstrzšœnięty Nemrod posuwa wzrokiem za skoœnym kursem błyszczšcego
owada, œledzšc w napięciu ten płaski, bezgłowy i œlepy kadłub, niesiony
niesamowitš ruchliwoœciš pajęczych nóg. Coœ w nim na ten widok wzbiera,
coœ dojrzewa, pęcznieje, czego sam jeszcze nie rozumie, niby jakiœ gniew
albo strach, lecz raczej przyjemny i połšczony z dreszczem siły,
samopoczucia, agresywnoœci. I nagle opada na przednie łapki i wyrzuca z
siebie głos, jeszcze jemu samemu nie znany, obcy, całkiem niepodobny do
zwykłego kwilenia. Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze,
cienkim dyszkantem, który się co chwila wykoleja. Ale nadaremnie
apostrofuje owada w tym nowym, z nagłego natchnienia zrodzonym języku. W
kategoriach umysłu karakoniego nie ma miejsca na tę tyradę i owad odbywa
dalej swš skoœnš turę ku kštowi pokoju, wœród ruchów uœwięconych
odwiecznym karakonim rytuałem. Wszelako uczucia nienawiœci nie majš
jeszcze trwałoœci i mocy w duszy pieska. Nowoobudzona radoœć życia
przeistacza każde uczucie w wesołoœć. Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens
tego szczekania zmienił się niepostrzeżenie, stało się ono swojš własnš
parodiš--pragnšc w gruncie rzeczy wysłowić niewymownš udatnoœć tej
œwietnej imprezy życia, pełnej pikanterii, niespodzianych dreszczyków i
point.

PAN W kšcie między tylnymi œcianami szop i przybudówek był zaułek
podwórza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamknięta między komorę, wychodek
i tylnš œcianę kurnika--głucha zatoka, poza którš nie było już wyjœcia.
Był to najdalszy przylšdek, Gibraltar tego podwórza, bijšcy rozpaczliwie
głowš w œlepy parkan z poziomych desek, zamykajšcš i ostatecznš œcianę
tego œwiata. Spod jego omszonych dyli wyciekała strużka czarnej,
œmierdzšcej wody, żyła gnijšcego, tłustego błota, nigdy nie wysychajšca
- jedyna droga, która poprzez granice parkanu wyprowadzała w œwiat. Ale
rozpacz smrodliwego zaułka tak długo biła głowš w tę zaporę, aż
rozluŸniła jednš z poziomych, potężnych desek. My, chłopcy, dokonaliœmy
reszty i wyważyli, wysunęli ciężkš omszałš deskę z osady. Tak zrobiliœmy
wyłom, otworzyliœmy okno na słońce. Stanšwszy nogš na desce, rzuconej
jak most przez kałużę, mógł więzień podwórza w poziomej pozycji
przecisnšć się przez szparę, która wypuszczała go w nowy, przewiewny i
rozległy œwiat. Był tam wielki, zdziczały stary ogród. Wysokie grusze,
rozłożyste jabłonie rosły tu z rzadka potężnymi grupami, obsypane
srebrnym szelestem, kipišcš siatkš białawych połysków. Bujna, zmieszana,
nie koszona trawa pokrywała puszystym kożuchem falisty teren. Były tam
zwykłe, trawiaste ŸdŸbła łškowe z pierzastymi kitami kłosów; były
delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i
szorstkie listki bluszczyków i œlepych pokrzyw, pachnšce miętš;
łykowate, błyszczšce babki, nakrapiane rdzš, wystrzelajšce kiœćmi
grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, splštane i puszyste, przepojone
było łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszczone
niebem. Gdy się leżało w trawie, było się przykrytym całš błękitnš
geografiš obłoków i płynšcych kontynentów, oddychało się całš rozległš
mapš niebios. Od tego obcowania z powietrzem liœcie i pędy pokryły się
delikatnymi włoskami, miękkim nalotem puchu, szorstkš szczecinš haczków,
jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepływów tlenu. Ten nalot
delikatny i białawy spokrewniał liœcie z atmosferš, dawał im srebrzysty,
szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań między dwoma błyskami
słońca. A jedna z tych roœlin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych
łodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo
powietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych
przez powiew i wsiškajšcych bezgłoœnie w błękitnš ciszę. Ogród był
rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty. W
jednej stronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam
podœcielał niebu co najmiększš, najdelikatniejszš, najpuszystszš zieleń.
Ale w miarę jak opadał w głšb długiej odnogi i zanurzał się w cień
między tylnš œcianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wyraŸnie
pochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i
niechlujnie, srożył się pokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał
chwastem wszelkim, aż w samym końcu między œcianami, w szerokiej
prostokštnej zatoce tracił wszelkš miarę i wpadał w szał. Tam to nie był
już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wœciekłoœci, cyniczny
bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, dajšc upust swej pasji,
panoszyły się puste, zdziczałe kapusty łopuchów--ogromne wiedŸmy,
rozdziewajšce się w biały dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucajšc je
z siebie, spódnica za spódnicš, aż ich wzdęte, szelestne, dziurawe
łachmany oszalałymi płatami grzebały pod sobš kłótliwe to plemię
bękarcie. A żarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się
jedne na drugich, rozpierały i nakrywały wzajem, rosnšc razem wzdętš
masš blach listnych, aż pod niski okap stodoły. Tam to było, gdziem go
ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa.
Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu
zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola.
Wtedy lato, pozbawione kontroli, roœnie bez miary i rachuby na całej
przestrzeni, roœnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w
dwójnasób, w trójnasób, w inny jakiœ, wyrodny czas, w nieznanš dymensję,
w obłęd. O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja
œcigania tych migocšcych plamek, tych błędnych, białych płatków,
trzęsšcych się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem. I
zdarzyło się wówczas, że któraœ z tych jaskrawych plamek rozpadła się w
locie na dwie, potem na trzy--i ten drgajšcy, oœlepiajšco biały
trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palšcych
się w słońcu. Dopiero na granicy łopuchów zatrzymałem się, nie œmiejšc
się pogršżyć w to głuche zapadlisko. Wtedy nagle ujrzałem go. Zanurzony
po pachy w łopuchach, kucał przede mnš. Widziałem jego grube bary w
brudnej koszuli i niechlujny strzęp surduta. Przyczajony jak do skoku,
siedział tak--z barami jakby wielkim ciężarem zgarbionymi. Ciało jego
dyszało z natężenia, a z miedzianej, błyszczšcej w słońcu twarzy lał się
pot. Nieruchomy, zdawał się ciężko pracować, mocować się bez ruchu z
jakimœ ogromnym brzemieniem. Stałem, przygwożdżony jego wzrokiem, który
mnie ujšł jakby w kleszcze. Była to twarz włóczęgi lub pijaka. Wiecheć
brudnych kłaków wichrzył się nad czołem wysokim i wypukłym jak buła
kamienna, utoczona przez rzekę. Ale czoło to było skręcone w głębokie
bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy palšcy żar słońca, czy nadludzkie
natężenie wkręciło się tak w tę twarz i napięło rysy do pęknięcia.
Czarne oczy wbiły się we mnie z natężeniem najwyższej rozpaczy czy bólu.
Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, widziały mnie i nie widziały
wcale. Były to pękajšce gałki, wytężone najwyższym uniesieniem bólu albo
dzikš rozkoszš natchnienia. I nagle z tych rysów, nacišgniętych do
pęknięcia, wyboczył się jakiœ straszny, załamany cierpieniem grymas i
ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i natchnienie, pęczniał nim,
wybaczał się coraz bardziej, aż wyłamał się ryczšcym, charczšcym kaszlem
œmiechu. Do głębi wstrzšœnięty, widziałem, jak huczšc œmiechem z
potężnych piersi, dŸwignšł się powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z
rękoma w opadajšcych łachmanach spodni, uciekał, człapišc przez łopocšce
blachy łopuchów, wielkimi skokami--Pan bez fletu, cofajšcy się w
popłochu do swych ojczystych kniei.

PAN KAROL Po południu w sobotę mój wuj, Karol, wdowiec słomiany,
wybierał się pieszo do letniska, oddalonego o godzinę drogi od miasta,
do żony i dzieci, które tam na wywczasach bawiły. Od czasu wyjazdu żony
mieszkanie było nie sprzštane, łóżko nie zaœcielane nigdy. Pan Karol
przychodził do mieszkania póŸnš nocš, sponiewierany, spustoszony przez
nocne pohulanki, przez które go wlokły te dni upalne i puste. Zmięta,
chłodna, dziko rozrzucona poœciel była dlań wówczas jakšœ błogš
przystaniš, wyspš zbawczš, do której przypadał ostatkiem sił jak
rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w
ciemnoœci zapadał się gdzieœ między białawe chmury, pasma i zwały
chłodnego pierza i spał tak w niewiadomym kierunku, na wspak, głowš na
dół, wbity ciemieniem w puszysty mišższ poœcieli, jak gdyby chciał we
œnie przewiercić, przewędrować na wskroœ te rosnšce nocš, potężne masywy
pierzyn. Walczył we œnie z tš poœcielš, jak pływak z wodš, ugniatał jš i
miesił ciałem, jak ogromnš dzieżę ciasta, w którš się zapadał, i budził
się o szarym œwicie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego
stosu poœcieli, którego zmóc nie mógł w ciężkich zapasach nocnych. Tak
na wpół wyrzucony z toni snu, wisiał przez chwilę nieprzytomny na
krawędzi nocy, chwytajšc piersiami powietrze, a poœciel rosła dokoła
niego, puchła i nakisała--i zarastała go znowu zwałem ciężkiego,
białawego ciasta. Spał tak do póŸnego przedpołudnia, podczas gdy
poduszki układały się w wielkš, białš, płaskš równinę, po której
wędrował uspokojony sen jego. Tymi białymi goœcińcami powracał powoli do
siebie, do dnia, do jawy--i wreszcie otwierał oczy, jak œpišcy pasażer,
gdy pocišg zatrzymuje się na stacji. W pokoju panował odstały półmrok z
osadem wielu dni samotnoœci i ciszy. Tylko okno kipiało od rannego
rojowiska much i story płonęły jaskrawo. Pan Karol wyziewał ze swego
ciała, z głębi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie
chwytało go tak konwulsyjnie, jak gdyby chciało go odwrócić na nice. Tak
wyrzucał z siebie ten piasek, te ciężary--nie strawione restancje dnia
wczorajszego. Ulżywszy sobie w ten sposób, i swobodniejszy, wcišgał do
notesu wydatki, kalkulował, obliczał i marzył. Potem leżał długo
nieruchomy, z szklanymi oczyma, które były koloru wody, wypukłe i
wilgotne. W wodnistym półmroku pokoju, rozjaœnionym refleksem dnia
upalnego za storami, oczy jego jak maleńkie lusterka odbijały wszystkie
błyszczšce przedmioty: białe plamy słońca w szparach okna, złoty
prostokšt stor, i powtarzały, jak kropla wody, cały pokój z ciszš
dywanów i pustych krzeseł. Tymczasem dzień za storami huczał coraz
płomienniej bzykaniem much oszalałych od słońca. Okno nie mogło
pomieœcić tego białego pożaru i story omdlewały od jasnych falowań.
Wtedy wywlekał się z poœcieli i siedział jeszcze jakiœ czas na łóżku,
stękajšc bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie ciało zaczynało
skłaniać się do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewajšcym
tłuszczem, znękanym od nadużyć płciowych, ale wcišż wzbierajšcym bujnymi
sokami, zdawał się teraz zwolna dojrzewać w tej ciszy jego przyszły los.
Gdy tak siedział w bezmyœlnym, wegetatywnym osłupieniu, cały zamieniony
w kršżenie, w respirację, w głębokie pulsowanie soków, rosła w głębi
jego ciała, spoconego i pokrytego włosem w rozlicznych miejscach, jakaœ
niewiadoma, nie sformułowana przyszłoœć, niby potworna naroœl,
wyrastajšca fantastycznie w nieznanš dymensję. Nie przerażał się jej,
gdyż czuł już swojš tożsamoœć z tym niewiadomym a ogromnym, które miało
nadejœć, i rósł razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdrętwiały
spokojnš grozš, odpoznajšc przyszłego siebie w tych kolosalnych
wykwitach, w tych fantastycznych spiętrzeniach, które przed jego
wzrokiem wewnętrznym dojrzewały. Jedno jego oko lekko wtedy zbaczało na
zewnštrz, jak gdyby odchodziło w inny wymiar. Potem z tych bezmyœlnych
otumanieni z tych zatraconych dali powracał znów do siebie i do chwili;
widział swe stopy na dywanie, tłuste i delikatne jak u kobiety, i powoli
wyjmował złote spinki z mankietów dziennej koszuli. Potem szedł do
kuchni i znajdował tam w cienistym kšcie wiaderko z wodš, kršżek
cichego, czujnego zwierciadła, które nań tam czekało--jedyna żywa i
wiedzšca istota w tym pustym mieszkaniu. Nalewał do miednicy wody i
kosztował skórš jej młodej i odstałej, słodkawej mokroœci. Długo i
starannie robił toaletę, nie spieszšc się i włšczajšc pauzy między
poszczególne manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie
uznawało go, te meble i œciany œledziły za nim z milczšcš krytykš. Czuł
się, wchodzšc w ich ciszę, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym
królestwie, w którym płynšł inny, odrębny czas. Otwierajšc własne
szuflady, miał uczucie złodzieja i chodził mimo woli na palcach, bojšc
się obudzić hałaœliwe i nadmierne echo, czekajšce drażliwie na
najlżejszš przyczynę, by wybuchnšć. A gdy wreszcie, idšc cicho od szafy
do szafy, znajdował kawałek po kawałku wszystko potrzebne i kończył
toaletę wœród tych mebli, które tolerowały go w milczeniu, z nieobecnš
minš, i wreszcie był gotów, to stojšc na odejœciu z kapeluszem w ręku,
czuł się zażenowany, że i w ostatniej chwili nie mógł znaleŸć słowa,
które by rozwišzało to wrogie milczenie, i odchodził ku drzwiom
zrezygnowany, zwolna, ze spuszczonš głowš--gdy w przeciwnš stronę
oddalał się tymczasem bez poœpiechu--w głšb zwierciadła--ktoœ
odwrócony na zawsze plecami--przez pustš amfiladę pokojów, które nie
istniały.

SKLEPY CYNAMONOWE W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujętych
z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawędzie zmierzchów,
gdy miasto rozgałęziało się coraz głębiej w labirynty zimowych nocy, z
trudem przywoływane przez krótki œwit do opamiętania, do powrotu--
ojciec mój był już zatracony, zaprzedany, zaprzysiężony tamtej sferze.
Twarz jego i głowa zarastały wówczas bujnie i dziko siwym włosem,
sterczšcym nieregularnie wiechciami, szczecinami, długimi pędzlami,
strzelajšcymi z brodawek, z brwi, z dziurek od nosa--co nadawało jego
fizjonomii wyglšd starego, nastroszonego lisa. Węch jego i słuch
zaostrzał się niepomiernie i znać było po grze jego milczšcej i napiętej
twarzy, że za poœrednictwem tych zmysłów pozostaje on w cišgłym
kontakcie z niewidzialnym œwiatem ciemnych zakamarków, dziur mysich,
zmurszałych przestrzeni pustych pod podłogš i kanałów kominowych.
Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypišce życie podłogi miały
w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i współspiskowca.
Absorbowało go to w tym stopniu, że pogršżał się zupełnie w tej
niedostępnej dla nas sferze, z której nie próbował zdawać nam sprawy.
Nieraz musiał strzepywać palcami i œmiać się cicho do siebie samego, gdy
te wybryki niewidzialnej sfery stawały się zbyt absurdalne; porozumiewał
się wówczas spojrzeniem z naszym kotem, który również wtajemniczony w
ten œwiat, podnosił swš cynicznš, zimnš, porysowanš pręgami twarz,
mrużšc z nudów i obojętnoœci skoœne szparki oczu. Zdarzało się podczas
obiadu, że wœród jedzenia odkładał nagle nóż i widelec i z serwetš
zawišzanš pod szyjš podnosił się kocim ruchem, skradał na brzuœcach
palców do drzwi sšsiedniego, pustego pokoju i z największš ostrożnoœciš
zaglšdał przez dziurkę od klucza. Potem wracał do stołu, jakby
zawstydzony, z zakłopotanym uœmiechem, wœród mruknięć i niewyraŸnych
mamrotań, odnoszšcych się do wewnętrznego monologu, w którym był
pogršżony. Ażeby mu sprawić pewnš dystrakcję i oderwać go od
chorobliwych dociekań, wycišgała go matka na wieczorne spacery, na które
szedł, milczšc, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i
nieobecny duchem. Raz nawet poszliœmy do teatru. ZnaleŸliœmy się znowu w
tej wielkiej, Ÿle oœwietlonej i brudnej sali, pełnej sennego gwaru
ludzkiego i bezładnego zamętu. Ale gdy przebrnęliœmy przez ciżbę ludzkš,
wynurzyła się przed nami olbrzymia bladomebieska kurtyna, jak niebo
jakiegoœ innego firmamentu. Wielkie, malowane maski różowe, z wydętymi
policzkami, nurzały się w ogromnym płóciennym przestworzu. To sztuczne
niebo szerzyło się i płynęło wzdłuż i w poprzek, wzbierajšc ogromnym
tchem patosu i wielkich gestów, atmosferš tego œwiata sztucznego i
pełnego blasku, który budował się tam, na dudnišcych rusztowaniach
sceny. Dreszcz płynšcy przez wielkie oblicze tego nieba, oddech
ogromnego płótna, od którego rosły i ożywały maski, zdradzał
iluzorycznoœć tego firmamentu, sprawiał to drganie rzeczywistoœci, które
w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski
trzepotały czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szeptały coœ bezgłoœnie
i wiedziałem, że przyjdzie chwila, kiedy napięcie tajemnicy dojdzie do
zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny pęknie naprawdę, uniesie się i
ukaże rzeczy niesłychane i olœniewajšce. Lecz nie było mi dane doczekać
tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zaczšł zdradzać pewne oznaki
zaniepokojenia, chwytał się za kieszenie i wreszcie oœwiadczył, że
zapomniał portfelu z pieniędzmi i ważnymi dokumentami. Po krótkiej
naradzie z matkš, w której uczciwoœć Adeli została poddana pospiesznej,
ryczałtowej ocenie, zaproponowano mi, żebym wyruszył do domu na
poszukiwanie portfelu. Zdaniem matki do rozpoczęcia widowiska było
jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinnoœci mogłem na czas powrócić.
Wyszedłem w noc zimowš, kolorowš od iluminacji nieba. Była to jedna z
tych jasnych nocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozległy i
rozgałęziony, jakby rozpadł się, rozłamał i podzielił na labirynt
odrębnych niebios, wystarczajšcych do obdzielenia całego miesišca nocy
zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich
ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawałów. Jest lekkomyœlnoœciš
nie do darowania wysyłać w takš noc młodego chłopca z misjš ważnš i
pilnš, albowiem w jej półœwietle zwielokrotniajš się, plšczš i
wymieniajš jedne z drugimi ulice. Otwierajš się w głębi miasta, żeby tak
rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne.
Oczarowana i zmylona wyobraŸnia wytwarza złudne plany miasta, rzekomo
dawno znane i wiadome, w których te ulice majš swe miejsce i nazwę, a
noc w niewyczerpanej swej płodnoœci nie ma nic lepszego do roboty, jak
dostarczać wcišż nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy
zimowych zaczynajš się zazwyczaj niewinnie od chętki skrócenia sobie
drogi, użycia niezwykłego lub prędszego przejœcia. Powstajš ponętne
kombinacje przecięcia zawiłej wędrówki jakšœ nie wypróbowanš przecznicš.
Ale tym razem zaczęło się inaczej. Uszedłszy parę kroków, spostrzegłem,
że jestem bez płaszcza. Chciałem zawrócić, lecz po chwili wydało mi się
to niepotrzebnš stratš czasu, gdyż noc nie była wcale zimna, przeciwnie
- pożyłkowana strugami dziwnego ciepła, tchnieniami jakiejœ fałszywej
wiosny. Œnieg skurczył się w baranki białe, w niewinne i słodkie runo,
które pachniało fiołkami. W takie same baranki rozpuœciło się niebo, w
którym księżyc dwoił się i troił, demonstrujšc w tym zwielokrotnieniu
wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obnażało tego dnia wewnętrznš swš
konstrukcję w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazujšcych
spirale i słoje œwiatła, przekroje seledynowych brył nocy, plazmę
przestworzy, tkankę rojeń nocnych. W takš noc nie podobna iœć Podwalem
ani żadnš innš z ciemnych ulic, które sš odwrotnš stronš, niejako
podszewkš czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tej póŸnej
porze bywajš czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle
nęcšcych sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je
sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi sš
wyłożone. Te prawdziwie szlachetne handle, w póŸnš noc otwarte, były
zawsze przedmiotem moich goršcych marzeń. Słabo oœwietlone, ciemne i
uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła,
aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów. Mogłeœ tam znaleŸć ognie
bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych,
chińskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów
egzotycznych, papug, tukanów, żywe salamandry i bazyliszki, korzeń
Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach,
mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe ksišżki, stare
folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiajšcych historyj. Pamiętam
tych starych i pełnych godnoœci kupców, którzy obsługiwali klientów ze
spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pełni byli mšdroœci i
wyrozumienia dla ich najtajniejszych życzeń. Ale nade wszystko była tam
jedna księgarnia, w której raz oglšdałem rzadkie i zakazane druki,
publikacje tajnych klubów, zdejmujšc zasłonę z tajemnic dręczšcych i
upojnych. Tak rzadko zdarzała się sposobnoœć odwiedzania tych sklepów--
i w dodatku z małš, lecz wystarczajšcš sumš pieniędzy w kieszeni. Nie
można było pominšć tej okazji mimo ważnoœci misji powierzonej naszej
gorliwoœci. Trzeba się było zapuœcić według mego obliczenia w bocznš
uliczkę, minšć dwie albo trzy przecznice, ażeby osišgnšć ulicę nocnych
sklepów. To oddalało mnie od celu, ale można było nadrobić spóŸnienie,
wracajšc drogš na Żupy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów
cynamonowych, skręciłem w wiadomš mi ulicę i leciałem więcej, aniżeli
szedłem, baczšc, by nie zmylić drogi. Tak minšłem już trzeciš czy
czwartš przecznicę, a upragnionej ulicy wcišż nie było. W dodatku nawet
konfiguracja ulic nie odpowiadała oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani
œladu. Szedłem ulicš, której domy nie miały nigdzie bramy wchodowej,
tylko okna szczelnie zamknięte, œlepe odblaskiem księżyca. Po drugiej
stronie tych domów musi prowadzić właœciwa ulica, od której te domy sš
dostępne--myœlałem sobie. Z niepokojem przyspieszałem kroku, rezygnujšc
w duchu z myœli zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydostać się stšd prędko
w znane okolice miasta. Zbliżałem się do wylotu, pełen niepokoju, gdzie
też ona mnie wyprowadzi. Wyszedłem na szeroki, rzadko zabudowany
goœciniec, bardzo długi i prosty. Owiał mnie od razu oddech szerokiej
przestrzeni. Stały tam przy ulicy albo w głębi ogrodów malownicze wille,
ozdobne budynki bogaczy. W przerwach między nimi widniały parki i mury
sadów. Obraz przypominał z daleka ulicę Leszniańskš w jej dolnych i
rzadko zwiedzanych okolicach. Œwiatło księżyca, rozpuszczone w
tysišcznych barankach, w łuskach srebrnych na niebie, było blade i tak
jasne jak w dzień--tylko parki i ogrody czerniały w tym srebrnym
krajobrazie. Przyjrzawszy się bacznie jednemu z budynków, doszedłem do
przekonania, że mam przed sobš tylnš i nigdy nie widzianš stronę gmachu
gimnazjalnego. Właœnie dochodziłem do bramy, która ku memu zdziwieniu
była otwarta, sień oœwietlona. Wszedłem i znalazłem się na czerwonym
chodniku korytarza. Miałem nadzieję, że zdołam nie spostrzeżony
przekraœć się przez budynek i wyjœć przedniš bramš, skracajšc sobie
znakomicie drogę. Przypomniałem sobie, że o tej póŸnej godzinie musi się
w sali profesora Arendta odbywać jedna z lekcyj nadobowišzkowych,
prowadzona w póŸnš noc, na które zbieraliœmy się zimowš porš, płonšc
szlachetnym zapałem do ćwiczeń rysunkowych, jakim natchnšł nas ten
znakomity nauczyciel. Mała gromadka pilnych gubiła się prawie w wielkiej
ciemnej sali, na której œcianach ogromniały i łamały się cienie naszych
głów, rzucane od dwóch małych œwieczek płonšcych w szyjkach butelek.
Prawdę mówišc, niewieleœmy podczas tych godzin rysowali i profesor nie
stawiał zbyt œcisłych wymagań. Niektórzy przynosili sobie z domu
poduszki i układali się na ławkach do powierzchownej drzemki. I tylko
najpilniejsi rysowali pod samš œwiecš, w złotym kręgu jej blasku.
Czekaliœmy zazwyczaj długo na przyjœcie profesora, nudzšc się wœród
sennych rozmów. Wreszcie otwierały się drzwi jego pokoju i wchodził--
mały, z pięknš brodš, pełen ezoterycznych uœmiechów, dyskretnych
przemilczeń i aromatu tajemnicy. Szybko zaciskał za sobš drzwi gabinetu,
przez które w momencie otworzenia tłoczyła się za jego głowš ciżba
gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i
Tantalidów, cały smutny i jałowy Olimp, więdnšcy od lat w tym muzeum
gipsów. Zmierzch tego pokoju mętniał i za dnia i przelewał się sennie od
gipsowych marzeń, pustych spojrzeń, blednšcych owali i zamyœleń
odchodzšcych w nicoœć. Lubiliœmy nieraz podsłuchiwać pod drzwiami--
ciszy, pełnej westchnień i szeptów tego kruszejšcego w pajęczynach
rumowiska, tego rozkładajšcego się w nudzie i monotonii zmierzchu bogów.
Profesor przechadzał się dostojnie, pełen namaszczenia, wzdłuż pustych
ławek, wœród których rozrzuceni małymi grupkami, rysowaliœmy coœ w
szarym odblasku nocy zimowej. Było zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie
koledzy moi układali się do snu. Œwieczki powoli dogasały w butelkach.
Profesor pogršżał się w głębokš witrynę, pełnš starych foliałów,
staromodnych ilustracyj, sztychów i druków. Pokazywał nam wœród
ezoterycznych gestów stare litografie wieczornych pejzaży, gęstwiny
nocne, aleje zimowych parków, czerniejšce na białych drogach
księżycowych. Wœród sennych rozmów upływał niespostrzeżenie czas i biegł
nierównomiernie, robišc niejako węzły w upływie godzin, połykajšc kędyœ
całe puste interwały trwania, Niespostrzeżenie, bez przejœcia,
odnajdywaliœmy naszš czeredę już w drodze powrotnej na białej od œniegu
œcieżce szpaleru, flankowanej czarnš, suchš gęstwinš krzaków. Szliœmy
wzdłuż tego włochatego brzegu ciemnoœci, ocierajšc się o niedŸwiedzie
futro krzaków, trzaskajšcych pod naszymi nogami w jasnš noc
bezksiężycowš, w mleczny, fałszywy dzień, daleko po północy. Rozprószona
biel tego œwiatła, mżšca ze œniegu, z bladego powietrza, z mlecznych
przestworzy, była jak szary papier sztychu, na którym głębokš czerniš
plštały się kreski i szrafirunki gęstych zaroœli. Noc powtarzała teraz
głęboko po północy te serie nokturnów, sztychów nocnych profesora
Arendta, kontynuowała jego fantazje. W tej czarnej gęstwinie parku, we
włochatej sierœci zaroœli, w masie kruchego chrustu były miejscami
nisze, gniazda najgłębszej puszystej czarnoœci, pełne plštaniny,
sekretnych gestów, bezładnej rozmowy na migi. Było w tych gniazdach
zacisznie i ciepło. Siadaliœmy tam na letnim miękkim œniegu w naszych
włochatych płaszczach, zajadajšc orzechy, których pełna była leszczynowa
ta gęstwina w owš wiosennš zimę. Przez zaroœla przewijały się bezgłoœnie
kuny, łasice i ichneumony, futrzane, węszšce zwierzštka, œmierdzšce
kożuchem, wydłużone, na niskich łapkach. Podejrzewaliœmy, że były między
nimi okazy gabinetu szkolnego, które choć wypatroszone i łysiejšce,
uczuwały w tę białš noc w swym pustym wnętrzu głos starego instynktu,
głos rui, i wracały do matecznika na krótki, złudny żywot. Ale powoli
fosforescencja wiosennego œniegu mętniała i gasła i nadchodziła czarna i
gęsta oćma przed œwitem. Niektórzy z nas zasypiali w ciepłym œniegu,
inni domacywali się w gęstwinie bram swych domów, wchodzili omackiem do
ciemnych wnętrzy, w sen rodziców i braci, w dalszy cišg głębokiego
chrapania, które doganiali na swych spóŸnionych drogach. Te nocne seanse
pełne były dla mnie tajemnego uroku, nie mogłem i teraz pominšć
sposobnoœci, by nie zaglšdnšć na moment do sali rysunkowej,
postanawiajšc, że nie pozwolę się tam zatrzymać dłużej nad krótkš
chwilkę. Ale wstępujšc po tylnych, cedrowych schodach, pełnych
dŸwięcznego rezonansu, poznałem, że znajduję się w obcej, nigdy nie
widzianej stronie gmachu. Najlżejszy szmer nie przerywał tu solennej
ciszy. Korytarze były w tym skrzydle obszerniejsze, wysłane pluszowym
dywanem i pełne wytwornoœci. Małe, ciemno płonšce lampy œwieciły na ich
zagięciach. Minšwszy jedno takie kolano, znalazłem się na korytarzu
jeszcze większym, strojnym w przepych pałacowy. Jedna jego œciana
otwierała się szerokimi, szklanymi arkadami do wnętrza mieszkania.
Zaczynała się tu przed oczyma długa amfilada pokojów, biegnšcych w głšb
i urzšdzonych z olœniewajšcš wspaniałoœciš. Szpalerem obić jedwabnych,
luster złoconych, kosztownych mebli i kryształowych pajšków biegł wzrok
w puszysty mišższ tych zbytkownych wnętrzy, pełnych kolorowego wirowania
i migotliwych arabesek, plšczšcych się girland i pšczkujšcych kwiatów.
Głęboka cisza tych pustych salonów pełna była tylko tajnych spojrzeń,
które oddawały sobie zwierciadła, i popłochu arabesek, biegnšcych wysoko
fryzami wzdłuż œcian i gubišcych się w sztukateriach białych sufitów. Z
podziwem i czciš stałem przed tym przepychem, domyœlałem się, że nocna
moja eskapada zaprowadziła mnie niespodzianie w skrzydło dyrektora,
przed jego prywatne mieszkanie. Stałem przygwożdżony ciekawoœciš, z
bijšcym sercem, gotów do ucieczki za najlżejszym szmerem. Jakże mógłbym,
przyłapany, usprawiedliwić to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwałe
wœcibstwo? W którymœ z głębokich pluszowych foteli mogła, nie
dostrzeżona i cicha, siedzieć córeczka dyrektora i podnieœć nagle na
mnie oczy znad ksišżki--czarne, sybilińskie, spokojne oczy, których
spojrzenia nikt z nas wytrzymać nie umiał. Ale cofnšć się w połowie
drogi, nie dokonawszy powziętego planu, poczytałbym był sobie za
tchórzostwo. Zresztš głęboka cisza panowała dookoła w pełnych przepychu
wnętrzach, oœwietlonych przyćmionym œwiatłem nie okreœlonej pory. Przez
arkady korytarza widziałem na drugim końcu wielkiego salonu duże,
oszklone drzwi, prowadzšce na taras. Było tak cicho wokoło, że nabrałem
odwagi. Nie wydawało mi się to połšczone ze zbyt wielkim ryzykiem, zejœć
z paru stopni, prowadzšcych do poziomu sali, w kilku susach przebiegnšć
wielki, kosztowny dywan i znaleŸć się na tarasie, z którego bez trudu
dostać się mogłem na dobrze mi znanš ulicę. Uczyniłem tak. Zeszedłszy na
parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelajšce tam z wazonów aż do
arabesek sufitu, spostrzegłem, że znajduję się już właœciwie na gruncie
neutralnym, gdyż salon nie miał wcale przedniej œciany. Był on rodzajem
wielkiej loggii, łšczšcej się przy pomocy paru stopni z placem miejskim.
Była to niejako odnoga tego placu i niektóre meble stały już na bruku.
Zbiegłem z kilku kamiennych schodów i znalazłem się znów na ulicy.
Konstelacje stały już stromo na głowie, wszystkie gwiazdy przekręciły
się na drugš stronę, ale księżyc, zagrzebany w pierzyny obłoczków, które
rozœwietlał swš niewidzialnš obecnoœciš, zdawał się mieć przed sobš
jeszcze nieskończonš drogę i, zatopiony w swych zawiłych procederach
niebieskich, nie myœlał o œwicie. Na ulicy czerniało kilka dorożek,
rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemišce kraby czy karakony.
WoŸnica nachylił się z wysokiego kozła. Miał twarz drobnš, czerwonš i
dobrodusznš.--Pojedziemy, paniczu?--zapytał. Powóz zadygotał we
wszystkich stawach i przegubach swego wieloczłonkowego ciała i ruszył na
lekkich obręczach. Ale kto w takš noc powierza się kaprysom
nieobliczalnego dorożkarza? Wœród klekotu szprych, wœród dudnienia pudła
i budy nie mogłem porozumieć się z nim co do celu drogi. Kiwał na
wszystko niedbale i pobłażliwie głowš i podœpiewywał sobie, jadšc drogš
okrężnš przez miasto. Przed jakimœ szynkiem stała grupa dorożkarzy,
kiwajšc nań przyjaŸnie rękami. Odpowiedział im coœ radoœnie, po czym nie
zatrzymujšc pojazdu, rzucił mi lejce na kolana, spuœcił się z kozła i
przyłšczył do gromady kolegów. Koń, stary mšdry koń dorożkarski,
oglšdnšł się pobieżnie i pojechał dalej jednostajnym, dorożkarskim
kłusem. Właœciwie koń ten budził zaufanie--wydawał się mšdrzejszy od
woŸnicy. Ale powozić nie umiałem--trzeba się było zdać na jego wolę.
Wjechaliœmy na podmiejskš ulicę ujętš z obu stron w ogrody. Ogrody te
przechodziły zwolna, w miarę posuwania się, w parki wielkodrzewne, a te
w lasy. Nie zapomnę nigdy tej jazdy œwietlistej w najjaœniejszš noc
zimowš. Kolorowa mapa niebios wyogromniała w kopułę niezmiernš, na
której spiętrzyły się fantastyczne lšdy, oceany i morza, porysowane
liniami wirów i pršdów gwiezdnych, œwietlistymi liniami geografii
niebieskiej. Powietrze stało się lekkie do oddychania i œwietlane jak
gaza srebrna. Pachniało fiołkami. Spod wełnianego jak białe karakuły
œniegu wychylały się anemony drżšce, z iskrš œwiatła księżycowego w
delikatnym kielichu. Las cały zdawał się iluminować tysišcznymi
œwiatłami, gwiazdami, które rzęsiœcie ronił grudniowy firmament.
Powietrze dyszało jakšœ tajnš wiosnš, niewypowiedzianš czystoœciš œniegu
i fiołków. Wjechaliœmy w teren pagórkowaty. Linie wzgórzy, włochatych
nagimi rózgami drzew, podnosiły się jak błogie westchnienia w niebo.
Ujrzałem na tych szczęœliwych zboczach całe grupy wędrowców,
zbierajšcych wœród mchu i krzaków opadłe i mokre od œniegu gwiazdy.
Droga stała się stroma, koń poœlizgiwał się i z trudem cišgnšł pojazd,
grajšcy wszystkimi przegubami. Byłem szczęœliwy. Pierœ moja wchłaniała
tę błogš wiosnę powietrza, œwieżoœć gwiazd i œniegu. Przed piersiš konia
zbierał się wał białej piany œnieżnej, coraz wyższy i wyższy. Z trudem
przekopywał się koń przez czystš i œwieżš jego masę. Wreszcie ustał.
Wyszedłem z dorożki. Dyszał ciężko ze zwieszonš głowš. Przytuliłem jego
łeb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach lœniły łzy. Wtedy
ujrzałem na jego brzuchu okršgłš czarnš ranę.---Dlaczego mi nie
powiedziałeœ?--szepnšłem ze łzami.--Drogi mój--to dla ciebie--rzekł
i stał się bardzo mały, jak konik z drzewa. Opuœciłem go. Czułem się
dziwnie lekki i szczęœliwy. Zastanawiałem się, czy czekać na małš
kolejkę lokalnš, która tu zajeżdżała, czy też pieszo wrócić do miasta.
Zaczšłem schodzić stromš serpentynš wœród lasu, poczštkowo idšc krokiem
lekkim, elastycznym, potem, nabierajšc rozpędu, przeszedłem w posuwisty
szczęœliwy bieg, który zmienił się wnet w jazdę jak na nartach. Mogłem
dowoli regulować szybkoœć, kierować jazdš przy pomocy lekkich zwrotów
ciała. W pobliżu miasta zahamowałem ten bieg tryumfalny, zmieniajšc go
na przyzwoity krok spacerowy. Księżyc stał jeszcze cišgle wysoko.
Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepień w coraz to
kunsztowniejsze konfiguracje nie miały końca. Jak srebrne astrolabium
otwierało niebo w tę noc czarodziejskš mechanizm wnętrza i ukazywało w
nieskończonych ewolucjach złocistš matematykę swych kół i trybów. Na
rynku spotkałem ludzi zażywajšcych przechadzki. Wszyscy, oczarowani
widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba.
Troska o portfel opuœciła mnie zupełnie. Ojciec, pogršżony w swych
dziwactwach, zapewne zapomniał już o zgubie, o matkę nie dbałem. W takš
noc, jedynš w roku, przychodzš szczęœliwe myœli, natchnienia, wieszcze
tknięcia palca bożego. Pełen pomysłów i inspiracji, chciałem skierować
się do domu, gdy zaszli mi drogę koledzy z ksišżkami pod pachš. Zbyt
wczeœnie wyszli do szkoły, obudzeni jasnoœciš tej nocy, która nie
chciała się skończyć. Poszliœmy gromadš na spacer stromo spadajšcš
ulicš, z której wiał powiew fiołków, niepewni, czy to jeszcze magia nocy
srebrzyła się na œniegu, czy też œwit już wstawał...

ULICA KROKODYLI Mój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego
głębokiego biurka starš i pięknš mapę naszego miasta. Był to cały
wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotnie spojone skrawkami
płótna, tworzyły ogromnš mapę œciennš w kształcie panoramy z ptasiej
perspektywy. Zawieszona na œcianie, zajmowała niemal przestrzeń całego
pokoju i otwierała daleki widok na całš dolinę Tyœmienicy, wijšcej się
falisto bladozłotš wstęgš, na całe pojezierze szeroko rozlanych moczarów
i stawów, na pofałdowane przedgórza, cišgnšce się ku południowi, naprzód
z rzadka, potem coraz tłumniejszymi pasmami, szachownicš okršgławych
wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarę jak odchodziły ku
złotawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwiędłej dali peryferii
wynurzało się miasto i rosło ku przodowi, naprzód jeszcze w nie
zróżnicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domów,
poprzecinanych głębokimi parowami ulic, by bliżej jeszcze wyodrębnić się
w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostrš wyrazistoœciš widoków
oglšdanych przez lunetę. Na tych bliższych planach wydobył sztycharz
cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic i zaułków, ostrš wyrazistoœć
gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, œwiecšcych w póŸnym i
ciemnym złocie pochmurnego popołudnia, które pogršża wszystkie załomy i
framugi w głębokiej sepii cienia. Bryły i pryzmy tego cienia wcinały
się, jak plastry ciemnego miodu, w wšwozy ulic, zatapiały w swej
ciepłej, soczystej masie tu całš połowę ulicy, tam wyłom między domami,
dramatyzowały i orkiestrowały ponurš romantykš cieni tę wielorakš
polifonię architektonicznš. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych
prospektów, okolica Ulicy Krokodylej œwieciła pustš bielš, jakš na
kartach geograficznych zwykło się oznaczać okolice podbiegunowe, krainy
niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam
były czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym
piœmie, w odróżnieniu od szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie
kartograf wzbraniał się uznać przynależnoœć tej dzielnicy do zespołu
miasta i zastrzeżenie swe wyraził w tym odrębnym i postponujšcym
wykonaniu. Aby zrozumieć tę rezerwę, musimy już teraz zwrócić uwagę na
dwuznaczny i wštpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegajšcy od
zasadniczego tonu całego miasta. Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z
podkreœlonym jaskrawo charakterem trzeŸwej użytkowoœci. Duch czasu,
mechanizm ekonomiki, nie oszczędził i naszego miasta i zapuœcił korzenie
na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinšł się w pasożytniczš dzielnicę.
Kiedy w starym mieœcie panował wcišż jeszcze nocny, pokštny handel,
pełen solennej ceremonialnoœci, w tej nowej dzielnicy rozwinęły się od
razu nowoczesne, trzeŸwe formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm,
zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, wystrzelił tu bujnš,
lecz pustš i bezbarwnš wegetacjš tandetnej, lichej pretensjonalnoœci.
Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych
fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu.
Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które
dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje
wielkomiejskich urzšdzeń. Wadliwe, mętne i brudne szyby, łamišce w
falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali,
szara atmosfera jałowych tych wnętrzy, osiadajšcych pajęczynš i kłakami
kurzu na wysokich półkach i wzdłuż odartych i kruszšcych się œcian,
wyciskały tu, na sklepach, piętno dzikiego Klondike'u. Tak cišgnęły się
jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany,
drogerie, zakłady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły
ukoœnie lub w półkolu biegnšce napisy ze złoconych plastycznych liter:
CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszkańcy miasta
trzymali się z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny,
przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gęstoœci, przez istnš
lichotę moralnš, tę tandetnš odmianę człowieka, która rodzi się w takich
efemerycznych œrodowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej
pokusy zdarzało się, że ten lub ów z mieszkańców miasta zabłškiwał się
na wpół przypadkiem w tę wštpliwš dzielnicę. Najlepsi nie byli czasem
wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i
hierarchii, pławienia się w tym płytkim błocie wspólnoty, łatwej
intymnoœci, brudnego zmieszania. Dzielnica ta była eldoradem takich
dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru godnoœci własnej.
Wszystko zdawało się tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zapraszało
sekretnym mrugnięciem, cynicznie artykułowanym gestem, wyraŸnie
przymrużonym perskim okiem--do nieczystych nadziei, wszystko wyzwalało
z pęt niskš naturę. Mało kto, nie uprzedzony, spostrzegał dziwnš
osobliwoœć tej dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w
poœpiechu wyrosłym mieœcie nie można było sobie pozwolić na luksus
kolorów. Wszystko tam było szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak
w ilustrowanych prospektach. Podobieństwo to wychodziło poza zwykłš
metaforę, gdyż chwilami, wędrujšc po tej częœci miasta, miało się w
istocie wrażenie, że wertuje się w jakimœ prospekcie, w nudnych
rubrykach komercjalnych ogłoszeń, wœród których zagnieŸdziły się
pasożytniczo podejrzane anonse, drażliwe notatki, wštpliwe ilustracje; i
wędrówki te były równie jałowe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji,
pędzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druków. Wchodziło się
do jakiegoœ krawca, żeby zamówić ubranie--ubranie o taniej elegancji,
tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal był wielki i pusty,
bardzo wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopiętrowe półki wznoszš się jedne
nad drugimi w nie okreœlonš wysokoœć tej hali. Kondygnacje pustych półek
wyprowadzajš wzrok w górę aż pod sufit, który może być niebem--lichym,
bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny,
które widać przez otwarte drzwi, pełne sš aż pod sufit pudeł i kartonów,
piętrzšcych się ogromnš kartotekš, która rozpada się w górze, pod
zagmatwanym niebem strychu w kubaturę pustki, w jałowy budulec nicoœci.
Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru
kancelaryjnego, nie wchodzi œwiatło, gdyż przestrzeń sklepu już
napełniona jest, jak wodš, indyferentnš szarš poœwiatš, która nie rzuca
cienia i nie akcentuje niczego. Wnet nawija się jakiœ smukły
młodzieniec, zadziwiajšco usłużny, giętki i nieodporny, ażeby dogodzić
naszym życzeniom i zalać nas taniš i łatwš wymowš subiekta. Ale gdy,
gadajšc, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, fałduje i drapuje
niekończšcš się strugę materiału, przepływajšcš przez jego ręce,
formujšc z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, cała ta manipulacja
wydaje się czymœ nieistotnym, pozorem, komediš, ironicznie zarzuconš
zasłonš na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe, smukłe i czarne,
każda z jakšœ skazš pięknoœci (charakterystycznš dla tej dzielnicy
wybrakowanych artykułów), wchodzš i wychodzš, stajš w drzwiach
magazynów, sondujšc oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona doœwiadczonym
rękom subiekta) dojrzewa do punktu właœciwego. Subiekt przymila się i
kryguje i chwilami robi wrażenie transwestyty. Chciałoby się go ujšć pod
miękko zarysowanš brodę lub uszczyp-nšć w upudrowany blady policzek, gdy
z porozumiewawczym półspojrzeniem dyskretnie zwraca uwagę na markę
ochronnš towaru, markę o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru
ubrania schodzi na plan dalszy. Ten miękki do efeminacji i zepsuty
młodzieniec, pełen zrozumienia dla najintymniejszych poruszeń klienta,
przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, całš
bibliotekę znaków ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego
zbieracza. Pokazywało się wówczas, że magazyn konfekcji był tylko
fasadš, za którš kryła się antykwarnia, zbiór wysoce dwuznacznych
wydawnictw i druków prywatnych. Usłużny subiekt otwiera dalsze składy,
wypełnione aż pod sufit ksišżkami, rycinami, fotografiami. Te winiety,
te ryciny przechodzš stokrotnie najœmielsze nasze marzenia. Takich
kulminacyj zepsucia, takich wymyœlnoœci wyuzdania nie przeczuwaliœmy
nigdy. Panienki sklepowe przesuwajš się coraz częœciej pomiędzy
szeregami ksišżek, szare i papierowe, ale pełne pigmentu w zepsutych
twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lœnišcej i tłustej czarnoœci,
która zaczajona w oczach, z nagła wybiegała z nich zygzakiem lœnišcego
karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumieńcach, w pikantnych stygmatach
pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradzała się rasa
zapiekłej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka
gęsta i aromatyczna zdawała się plamić ksišżki, które brały one do
oliwkowej dłoni, ich dotknięcia zdawały się je farbować i zostawiać w
powietrzu ciemny deszcz piegów, smugę tabaki, jak purchawka o
podniecajšcej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwišzłoœć zrzucała
coraz bardziej hamulce pozorów. Subiekt, wyczerpawszy swš natarczywš
aktywnoœć, przechodził powoli do kobiecej biernoœci. Leży teraz na
jednej z wielu kanap, porozstawianych wœród rejonów ksišżek, w jedwabnej
pidżamie, odsłaniajšcej kobiecy dekolt. Panienki demonstrujš, jedna
przed drugš, figury i pozycje rycin okładkowych, inne zasypiajš już na
prowizorycznych posłaniach. Nacisk na klienta rozluŸniał się.
Wypuszczano go z kręgu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie
samemu. Subiektki, zajęte rozmowš, nie zwracały nań więcej uwagi.
Odwrócone do niego tyłem lub bokiem, przystawały w aroganckim kontra
poœcie, przestępowały z nogi na nogę, grajšc kokieteryjnym obuwiem,
przepuszczały z góry na dół po smukłym ciele wężowš grę członków,
atakujšc niš spoza swej niedbałej nieodpowiedzialnoœci podnieconego
widza, którego ignorowały. Tak cofano się, wsuwano w głšb z
wyrachowaniem, otwierajšc wolnš przestrzeń dla aktywnoœci goœcia.
Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, ażeby wymknšć się nieprzewidzianym
konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydostać się na ulicę. Nikt nas nie
zatrzymuje. Przez korytarze ksišżek, pomiędzy długimi regałami czasopism
i druków wydostajemy się ze sklepu i oto jesteœmy w tym miejscu Ulicy
Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu widać niemal całš długoœć
tego szerokiego traktu aż do dalekich, nie wykończonych zabudowań dworca
kolejowego. Jest to szary dzień, jak zawsze w tej okolicy, i cała
sceneria wydaje się chwilami fotografiš z ilustrowanej gazety, tak
szare, tak płaskie sš domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywistoœć jest
cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza swš imitatywnoœć.
Chwilami ma się wrażenie, że tylko na małym skrawku przed nami układa
się wszystko przykładnie w ten pointowany obraz bulwaru
wielkomiejskiego, gdy tymczasem już na bokach rozwišzuje się i rozprzęga
ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwać w swej roli, rozpada
się za nami w gips i pakuły, w rupieciarnię jakiegoœ ogromnego pustego
teatru. Napięcie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos drży na
tym naskórku. Ale dalecy jesteœmy od chęci demaskowania widowiska. Wbrew
lepszej wiedzy czujemy się wcišgnięci w tandetny czar dzielnicy. Zresztš
nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rzędy małych,
parterowych domków podmiejskich zmieniajš się z wielopiętrowymi
kamienicami, które zbudowane jak z kartonu, sš konglomeratem szyldów,
œlepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerów. Pod
domami płynie rzeka tłumu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski,
ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pełna
wybojów, kałuży i trawy. Ruch uliczny dzielnicy służy do porównań w tym
mieœcie, mieszkańcy mówiš o nim z dumš i porozumiewawczym błyskiem w
oku. Szary, bezosobisty ten tłum jest nader przejęty swš rolš i pełen
gorliwoœci w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo
zaaferowania i interesownoœci, ma się wrażenie błędnej, monotonnej,
bezcelowej wędrówki, jakiegoœ sennego korowodu marionetek. Atmosfera
dziwnej błahoœci przenika tę całš scenerię. Tłum płynie monotonnie i,
rzecz dziwna, widzi się go zawsze jakby niewyraŸnie, figury przepływajš
w splštanym, łagodnym zgiełku, nie dochodzšc do zupełnej wyrazistoœci.
Czasem tylko wyławiamy z tego gwaru wielu głów jakieœ ciemne, żywe
spojrzenie, jakiœ czarny melonik nasunięty głęboko na głowę, jakieœ pół
twarzy rozdarte uœmiechem, z ustami, które właœnie coœ powiedziały,
jakšœ nogę wysuniętš w kroku i tak już zastygłš na zawsze. Osobliwoœciš
dzielnicy sš dorożki bez woŸniców, biegnšce samopas po ulicach. Nie
jakoby nie było tu dorożkarzy, ale wmieszani w tłum i zajęci tysišcem
spraw, nie troszczš się o swe dorożki. W tej dzielnicy pozoru i pustego
gestu nie przywišzuje się zbytniej wagi do œcisłego celu jazdy i
pasażerowie powierzajš się tym błędnym pojazdom z lekkomyœlnoœciš, która
cechuje tu wszystko. Nieraz można ich widzieć na niebezpiecznych
zakrętach, wychylonych daleko z połamanej budy, jak z lejcami w dłoniach
przeprowadzajš z natężeniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej
dzielnicy także tramwaje. Ambicja rajców miejskich œwięci tu najwyższy
swój triumf. Ale pożałowania godny jest widok tych wozów, zrobionych z
papier mâché, o œcianach powyginanych i zmiętych od wieloletniego
użytku. Często brak im zupełnie przedniej œciany tak, że widzieć można w
przejeŸdzie pasażerów, siedzšcych sztywnie i zachowujšcych się z wielkš
godnoœciš. Tramwaje te popychane sš przez tragarzy miejskich.
Najdziwniejszš atoli rzeczš jest komunikacja kolejowa na Ulicy
Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzieœ ku końcowi
tygodnia można zauważyć tłum ludzi czekajšcych na zakręcie ulicy na
pocišg. Nie jest się nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i
zdarza się często, że ludzie ustawiajš się w dwóch różnych punktach, nie
mogšc uzgodnić swych poglšdów na miejsce przystanku. Czekajš długo i
stojš czarnym milczšcym tłumem wzdłuż ledwo zarysowanych œladów toru, z
twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru, wyciętych w
fantastycznš linię zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zajeżdża, już
wjechał z bocznej uliczki, skšd go oczekiwano, niski jak wšż,
miniaturowy, z małš, sapišcš, krępš lokomotywš. Wjechał w ten czarny
szpaler i ulica staje się ciemna od tego cišgu wozów, siejšcych pył
węglowy. Ciemne sapanie parowozu i powiew dziwnej powagi, pełnej smutku,
tłumiony poœpiech i zdenerwowanie zamieniajš ulicę na chwilę w halę
dworca kolejowego w szybko zapadajšcym zmierzchu zimowym. Plagš naszego
miasta jest ażiotaż biletów kolejowych i przekupstwo. W ostatniej
chwili, gdy pocišg już stoi na stacji, toczš się w nerwowym poœpiechu
pertraktacje z przekupnymi urzędnikami linii żelaznej. Zanim te
negocjacje się kończš, pocišg rusza, odprowadzany przez wolno sunšcy,
rozczarowany tłum, który odprowadza go daleko, ażeby się wreszcie
rozproszyć. Ulica, zacieœniona na chwilę do tego zaimprowizowanego
dworca, pełnego zmierzchu i tchnienia dalekich dróg--rozwidnia się
znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym korytem beztroski monotonny
tłum spacerowiczów, który wędruje wœród gwaru rozmów wzdłuż wystaw
sklepowych, tych brudnych, szarych czworoboków, pełnych tandetnych
towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich. Wyzywajšco
ubrane, w długich koronkowych sukniach przechodzš prostytutki. Mogš to
być zresztš żony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych. Idš
drapieżnym, posuwistym krokiem i majš w niedobrych, zepsutych twarzach
nieznacznš skazę, która je przekreœla: zezujš czarnym, krzywym zezem lub
majš usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszkańcy miasta dumni
sš z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy
potrzeby niczego sobie odmawiać--myœlš z dumš--stać nas i na prawdziwš
wielkomiejskš rozpustę. Twierdzš oni, że każda kobieta w tej dzielnicy
jest kokotš. W istocie wystarczy zwrócić uwagę na któršœ--a natychmiast
spotyka się to uporczywe, lepkie spojrzenie, które nas zmraża rozkosznš
pewnoœciš. Nawet dziewczęta szkolne noszš tu w pewien charakterystyczny
sposób kokardy, stawiajš swoistš manierš smukłe nogi i majš tę nieczystš
skazę w spojrzeniu, w której leży preformowane przyszłe zepsucie. A
jednak--a jednak czy mamy zdradzić ostatniš tajemnicę tej dzielnicy,
troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie
naszego sprawozdania stawialiœmy pewne znaki ostrzegawcze, dawaliœmy w
delikatny sposób wyraz naszym zastrzeżeniom. Uważny czytelnik nie będzie
nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy. Mówiliœmy o
imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale słowa te majš
zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by okreœlić połowiczny i
niezdecydowany charakter jej rzeczywistoœci. Język nasz nie posiada
okreœleń, które by dozowały niejako stopień realnoœci, definiowały jej
giętkoœć. Powiedzmy bez ogródek: fatalnoœciš tej dzielnicy jest, że nic
w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum,
wszystkie ruchy rozpoczęte zawisajš w powietrzu, wszystkie gesty
wyczerpujš się przedwczeœnie i nie mogš przekroczyć pewnego martwego
punktu. Mogliœmy już zauważyć wielkš bujnoœć i rozrzutnoœć--w
intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę.
Cała ona nie jest niczym innym jak fermentacjš pragnień, przedwczeœnie
wybujałš i dlatego bezsilnš i pustš. W atmosferze nadmiernej łatwoœci
kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelotne napięcie puchnie i
roœnie w pustš, wydętš naroœl, wystrzela szara i lekka wegetacja
puszystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej
tkanki majaku i haszyszu. Nad całš dzielnicš unosi się leniwy i
rozwišzły fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydajš się niekiedy
dreszczem na jej goršczkujšcym ciele, gęsiš skórkš na jej febrycznych
marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni
możliwoœciami, wstrzšœnięci bliskoœciš spełnienia, pobladli i bezwładni
rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym się też kończy.
Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cofa,
atmosfera gaœnie i przekwita, możliwoœci więdnš i rozpadajš się w
nicoœć, oszalałe szare maki ekscytacji rozsypujš się w popiół. Będziemy
wiecznie żałowali, żeœmy wtedy wyszli na chwilę z magazynu konfekcji
podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy już doń z powrotem. Będziemy
błšdzili od szyldu do szyldu i mylili się setki razy. Zwiedzimy
dziesištki magazynów, trafimy do całkiem podobnych, będziemy wędrowali
przez szpalery ksišżek, wertowali czasopisma i druki, konferowali długo
i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skażonej pięknoœci, które
nie potrafiš zrozumieć naszych życzeń. Będziemy się wikłali w
nieporozumieniach, aż cała nasza goršczka i podniecenie ulotni się w
niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie. Nasze nadzieje
były nieporozumieniem, dwuznaczny wyglšd lokalu i służby- pozorem,
konfekcja była prawdziwš konfekcjš, a subiekt nie miał żadnych ukrytych
intencyj. Œwiat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza się całkiem miernym
zepsuciem, zagłuszonym grubymi warstwami przesšdów moralnych i banalnej
pospolitoœci. W tym mieœcie taniego materiału ludzkiego brak także
wybujałoœci instynktu, brak niezwykłych i ciemnych namiętnoœci. Ulica
Krokodyli była koncesjš naszego miasta na rzecz nowoczesnoœci i zepsucia
wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego jak na
papierowš imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych,
zeszłorocznych gazet.

KARAKONY Było to w okresie szarych dni, które nastšpiły po œwietnej
kolorowoœci genialnej epoki mego ojca. Były to długie tygodnie depresji,
ciężkie tygodnie bez niedziel i œwišt, przy zamkniętym niebie i w
zubożałym krajobrazie. Ojca już wówczas nie było. Górne pokoje
wysprzštano i wynajęto pewnej telefonistce. Z całego ptasiego
gospodarstwa pozostał nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojšcy na
półce w salonie. W chłodnym półmroku zamkniętych firanek stał on tam,
jak za życia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mędrca, a gorzka
jego, wyschła twarz ascety skamieniała w wyraz ostatecznej obojętnoœci i
abnegacji. Oczy wypadły, a przez wypłakane, łzawe orbity sypały się
trociny. Tylko rogowate egipskie naroœle na nagim potężnym dziobie i na
łysej szyi, naroœle i gruzły spłowiałobłękitnej barwy nadawały tej
starczej głowie coœ dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego był
już w wielu miejscach przeżarty przez mole i gubił miękkie, szare
pierze, które Adela raz w tygodniu wymiatała wraz z bezimiennym kurzem
pokoju. W wyłysiałych miejscach widać było workowe, grube płótno, z
którego wyłaziły kłaki konopne. Miałem ukryty żal do matki za łatwoœć, z
jakš przeszła do porzšdku dziennego nad stratš ojca. Nigdy go nie
kochała--myœlałem--a ponieważ ojciec nie był zakorzeniony w sercu
żadnej kobiety, przeto nie mógł też wróœć w żadnš realnoœć i unosił się
wiecznie na peryferii życia, w półrealnych regionach, na krawędziach
rzeczywistosci. Nawet na uczciwš obywatelskš œmierć nie zasłużył sobie--
myœlałem--wszystko u niego musiało, być dziwaczne i wštpliwe.
Postanowiłem w stosownej chwili zaskoczyć matkę otwartš rozmowš. Owego
dnia (był ciężki dzień zimowy i od rana już sypał się miękki puch
zmierzchu) matka miała migrenę i leżała na sofie samotnie w salonie. W
tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panował od czasu zniknięcia ojca
wzorowy porzšdek, pielęgnowany woskiem i szczotkami przez Adelę. Meble
przykryte były pokrowcami; wszystkie sprzęty poddały się żelaznej
dyscyplinie, jakš Adela roztoczyła nad tym pokojem. Tylko pęk piór
pawich, stojšcych w wazie na komodzie, nie dał się utrzymać w ryzach.
Był to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjnoœci,
jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w oczy, a rozpustnej
swawoli poza oczyma. Œwidrowały te oczy dzień cały i wierciły dziury w
œcianach, mrugały, tłoczyły się, trzepocšc rzęsami, z palcem przy
ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i psoty. Napełniały pokój
œwiergotem i szeptem, rozsypywały się, jak motyle, dookoła
wieloramiennej lampy, uderzały tłumem barwnym w matowe, starcze dziurki
od kluczy. Nawet w obecnoœci matki, leżšcej z zawišzanš głowš na sofie,
nie mogły się powstrzymać, robiły perskie oczko, dawały sobie znaki,
mówiły niemym, kolorowym alfabetem, pełnym sekretnych znaczeń. Irytowało
mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z
kolanami przyciœniętymi do sofy matki, badajšc dwoma palcami, jakby w
zamyœleniu, delikatnš materię jej szlafroka, rzekłem niby mimochodem:--
Chciałem cię już od dawna zapytać: prawda, że to jest on?--I chociaż
nie wskazałem nawet spojrzeniem na kondora, matka odgadła od razu,
zmieszała się bardzo i spuœciła oczy. Dałem umyœlnie upłynšć chwili,
żeby wykosztować jej zmieszanie, po czym z całym spokojem, opanowujšc
wzbierajšcy gniew, spytałem:--Jaki sens majš w takim razie te wszystkie
plotki i kłamstwa, które rozsiewasz o ojcu? Lecz jej rysy, które w
pierwszej chwili rozpadły się były w panice, zaczęły się znowu
porzšdkować.--Jakie kłamstwa?--spytała mrugajšc oczyma, które były
puste, nalane ciemnym błękitem, bez białka.--Znam je od Adeli--rzekłem
- ale wiem, że pochodzš od ciebie; chcę wiedzieć prawdę. Usta jej drżały
lekko, Ÿrenice, unikajšc mego wzroku, powędrowały w kšt oka.--Nie
kłamałam--rzekła, a usta- jej napęczniały i stały się małe zarazem.
Uczułem, że mnie kokietuje jak kobieta mężczyznę.--Z tymi karakonami to
prawda--sam przecież pamiętasz...--Zmieszałem się. Pamiętałem w
istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które
napełniało ciemnoœć nocnš, pajęczš bieganinš. Wszystkie szpary pełne
były drgajšcych wšsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła
karakonem, z każdego pęknięcia podłogi mogła zlęgnšć się ta czarna
błyskawica, lecšca oszalałym zygzakiem po podłodze. Ach, ten dziki obłęd
popłochu, pisany błyszczšcš, czarnš liniš na tablicy podłogi. Ach, te
krzyki grozy ojca, skaczšcego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku.
Nie przyjmujšc jadła ani napoju, z wypiekami goršczki na twarzy, z
konwulsjš wstrętu wrytš dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie. Jasne
było, że tego napięcia nienawiœci żaden organizm długo wytrzymać nie
może. Straszliwa odraza zamieniała jego twarz w stężałš maskę tragicznš,
w której tylko Ÿrenice, ukryte za dolnš powiekš, leżały na czatach,
napięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwoœci. Z dzikim wrzaskiem
zrywał się nagle z siedzenia, leciał na oœlep w kšt pokoju i już
podnosił dziryt, na którym utkwiony ogromny karakon przebierał
rozpaczliwie gmatwaninš swych nóg. Adela przychodziła wówczas blademu ze
zgrozy z pomocš i odbierała lancę wraz z utkwionym trofeum, ażeby jš
utopić w cebrzyku. Już wówczas jednak nie umiałbym był powiedzieć, czy
obrazy te zaszczepiły mi opowiadania Adeli, czy też sam byłem ich
œwiadkiem. Ojciec mój nie posiadał już wtedy tej siły odpornej, która
zdrowych ludzi broni od fascynacji wstrętu. Zamiast odgraniczyć się do
straszliwej siły atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na łup
szału, wplštywał się w niš coraz bardziej. Smutne skutki nie dały długo
na siebie czekać. Wnet pojawiły się pierwsze podejrzane znaki, które
napełniły nas przerażeniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmieniło się.
Szał jego, euforia jego podniecenia przygasła. W ruchach i mimice jęły
się zdradzać znaki złego sumienia. Zaczšł nas unikać. Krył się dzień
cały po kštach, w szafach, pod pierzynš. .Widziałem go nieraz, jak w
zamyœleniu oglšdał własne ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na
których występować zaczęły czarne plamy, jak łuski karakona. W dzień
opierał się jeszcze ostatkami sił, walczył, ale w nocy fascynacja
uderzała nań potężnymi arakami. Widziałem go póŸnš nocš, w œwietle
œwiecy stojšcej na podłodze. Mój ojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony
czarnymi plamami totemu, pokreœlony liniami żeber, fantastycznym
rysunkiem przeœwiecajšcej na zewnštrz anatomii, leżał na czworakach,
opętany fascynacjš awersji, która go wcišgała w głšb swych zawiłych
dróg. Mój ojciec poruszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym ruchem
dziwnego rytuału, w którym ze zgrozš poznałem imitację ceremoniału
karakoniego. Od tego czasu wyrzekliœmy się ojca. Podobieństwo do
karakona występowało z dniem każdym wyraŸniej--mój ojciec zamieniał się
w karakona. Zaczęliœmy się przyzwyczajać do tego. Widywaliœmy go coraz
rzadziej, całymi tygodniami znikał gdzieœ na swych karakonich drogach--
przestaliœmy go odróżniać, zlał się w zupełnoœci z tym czarnym
niesamowitym plemieniem. Kto mógł powiedzieć, czy żył gdzieœ jeszcze w
jakiejœ szparze podłogi, czy przebiegał nocami pokoje, zaplštany w afery
karakonie, czy też był może między tymi martwymi owadami, które Adela co
rana znaj-dowała brzuchem do góry leżšce i najeżone nogami i które ze
wstrętem brała na œmietniczkę i wyrzucała?--A jednak--powiedziałem
zdetonowany--jestem pewny, że ten kondor to on.--Matka spojrzała na
mnie spod rzęs:--Nie dręcz mnie, drogi--mówiłam ci już przecież, że
ojciec podróżuje jako komiwojażer po kraju--przecież wiesz, że czasem w
nocy przyjeżdża do domu, ażeby przed œwitem jeszcze dalej odjechać.

WICHURA Tej długiej i pustej zimy obrodziła ciemnoœć w naszym mieœcie
ogromnym, stokrotnym urodzajem. Zbyt długo snadŸ nie sprzštano na
strychach i w rupieciarniach, stłaczano garnki na garnkach i flaszki na
flaszkach, pozwalano narastać bez końca pustym bateriom butelek. Tam, w
tych spalonych, wielkobelkowych lasach strychów i dachów ciemnoœć
zaczęła się wyradzać i dziko fermentować. Tam zaczęły się te czarne
sejmy garnków, te wiecowania gadatliwe i puste, te bełkotliwe
flaszkowania, bulgoty butli i baniek. Aż pewnej nocy wezbrały pod
gontowymi przestworami falangi garnków i flaszek i popłynęły wielkim
stłoczonym ludem na miasto. Strychy, wystrychnięte ze strychów,
rozprzestrzeniały się jedne z drugich i wystrzelały czarnymi szpalerami,
a przez przestronne ich echa przebiegały kawalkady tramów i belek,
lansady drewnianych kozłów, klękajšcych na jodłowe kolana, ażeby
wypadłszy na wolnoœć, napełnić przestwory nocy galopem krokwi i
zgiełkiem płatwi i bantów. Wtedy to wylały się te czarne rzeki, wędrówki
beczek i konwi, i płynęły przez noce. Czarne ich, połyskliwe, gwarne
zbiegowiska oblegały miasto. Nocami mrowił się ten ciemny zgiełk naczyń
i napierał jak armie rozgadanych ryb, niepowstrzymany najazd pyskujšcych
skopców i bredzšcych cebrów. Dudnišc dnami, piętrzyły się wiadra, beczki
i konwie, dyndały się gliniane stšgwie zdunów, stare kapeluchy i
cylindry dandysów gramoliły się jedna na drugie, rosnšc w niebo
kolumnami, które się rozpadały. I wszystkie kołatały niezgrabnie kołkami
drewnianych języków, mełły nieudolnie w drewnianych gębach bełkot klštw
i obelg, bluŸnišc błotem na całej przestrzeni nocy. Aż dobluŸniły się,
doklęły swego. Przywołane rechotem naczyń, rozplotkowanym od brzegu do
brzegu, nadeszły wreszcie karawany, nadcišgnęły potężne tabory wichru i
stanęły nad nocš. Ogromne obozowisko, czarny ruchomy amfiteatr zstępować
zaczšł w potężnych kręgach ku miastu. I wybuchła ciemnoœć ogromnš
wzburzonš wichurš i szalała przez trzy dni i trzy noce...--Nie
pójdziesz dziœ do szkoły--rzekła rano matka--jest straszna wichura na
dworze.--W pokoju unosił się delikatny welon dymu, pachnšcy żywicš. Piec
wył i gwizdał, jak gdyby uwišzana w nim była cała sfora psów czy
demonów. Wielki bohomaz, wymalowany na jego pękatym brzuchu, wykrzywiał
się kolorowym grymasem i fantastyczniał wzdętymi policzkami. Pobiegłem
boso do okna. Niebo wydmuchane było wzdłuż i wszerz wiatrami.
Srebrzystobiałe i przestronne, porysowane było w linie sił, natężone do
pęknięcia, w srogie bruzdy, jakby zastygłe żyły cyny i ołowiu.
Podzielone na pola energetyczne i drżšce od napięć, pełne było utajonej
dynamiki. Rysowały się w nim diagramy wichury, która sama niewidoczna i
nieuchwytna, ładowała krajobraz potęgš. Nie widziało się jej. Poznawało
się jš po domach, po dachach, w które wjeżdżała jej furia. Jeden po
drugim strychy zdawały się rosnšć i wybuchać szaleństwem, gdy wstępowała
w nie jej siła. Ogałacała place, zostawiała za sobš na ulicach białš
pustkę, zamiatała całe połacie rynku do czysta. Ledwie tu i ówdzie gišł
się pod niš i trzepotał, uczepiony węgła domu, samotny człowiek. Cały
plac rynkowy zdawał się wybrzuszać i lœnić pustš łysinš pod jej
potężnymi przelotami. Na niebie wydmuchał wiatr zimne i martwe kolory,
grynszpanowe, żółte i liliowe smugi, dalekie sklepienia i arkady swego
labiryntu. Dachy stały pod tymi niebami czarne i krzywe, pełne
niecierpliwoœci i oczekiwania. Te, w które wstšpił wicher, wstawały w
natchnieniu, przerastały sšsiednie domy i prorokowały pod rozwichrzonym
niebem. Potem opadały i gasły nie mogšc dłużej zatrzymać potężnego tchu,
który leciał dalej i napełniał cały przestwór zgiełkiem i przerażeniem.
I znów inne domy wstawały z krzykiem, w paroksyzmie jasnowidzenia, i
zwiastowały. Ogromne buki koło koœcioła stały z wniesionymi rękami, jak
œwiadkowie wstrzšsajšcych objawień, i krzyczały, krzyczały. Dalej, za
dachami rynku, widziałem dalekie mury ogniowe, nagie œciany szczytowe
przedmieœcia. Wspinały się jeden nad drugi i rosły, zesztywniałe z
przerażenia i osłupiałe. Daleki, zimny, czerwony odblask zabarwiał je
póŸnymi kolorami. Nie jedliœmy tego dnia obiadu, bo ogień w kuchni
wracał kłębami dymu do izby. W pokojach było zimno i pachniało wiatrem.
Około drugiej po południu wybuchł na przedmieœciu pożar i rozszerzał się
gwałtownie. Matka z Adelš zaczęły pakować poœciel, futra i kosztownoœci.
Nadeszła noc. Wicher wzmógł się na sile i gwałtownoœci, rozrósł się
niepomiernie i objšł cały przestwór. Już teraz nie nawiedzał domów i
dachów, ale wybudował nad miastem wielopiętrowy, wielokrotny przestwór,
czarny labirynt, rosnšcy w nieskończonych kondygnacjach. Z tego
labiryntu wystrzelał całymi galeriami pokojów, wyprowadzał piorunem
skrzydła i trakty, toczył z hukiem długie amfilady, a potem dawał się
zapadać tym wyimaginowanym piętrom, sklepieniom i kazamatom i wzbijał
się jeszcze wyżej, kształtujšc sam bezforemny bezmiar swym natchnieniem.
Pokój drżał z lekka, obrazy na œcianach brzęczały. Szyby lœniły się
tłustym odblaskiem lampy. Firanki na oknie wisiały wzdęte i pełne
tchnienia tej burzliwej nocy. Przypomnieliœmy sobie, że ojca od rana nie
widziano. Wczesnym rankiem, domyœlaliœmy się, musiał udać się do sklepu,
gdzie go zaskóczyła wichura, odcinajšc mu powrót.--Cały dzień nic nie
jadł--biadała matka. Starszy subiekt Teodor podjšł się wyprawić w noc i
wichurę, żeby zanieœć mu posiłek. Brat mój przyłšczył się do wyprawy.
Okutani w wielkie niedŸwiedzie futra, obcišżyli kieszenie żelazkami i
moŸdzierzami, balastem, który miał zapobiec porwaniu ich przez wichurę.
Ostrożnie otworzono drzwi prowadzšce w noc. Zaledwie subiekt i brat mój
z wzdętymi płaszczami wkroczyli jednš nogš w ciemnoœć, noc ich połknęła
zaraz na progu domu. Wicher zmył momentalnie œlad ich wyjœcia. Nie widać
było przez okno nawet latarki, którš ze sobš zabrali. Pochłonšwszy ich,
wicher na chwilę przycichł. Adela z matkš próbowały na nowo rozpalić
ogień pod kuchniš. Zapałki gasły, przez drzwiczki dmuchało popiołem i
sadzš. Staliœmy pod drzwiami i nasłuchiwali. W lamentach wichru dawały
się słyszeć wszelkie głosy, perswazje, nawoływania i gawędy. Zdawało się
nam, że słyszymy wołanie o pomoc ojca zabłškanego w wichurze, to znowu,
że brat z Teodorem gwarzš beztrosko pod drzwiami. Wrażenie było tak
łudzšce, że Adela otworzyła drzwi i w samej rzeczy ujrzała Teodora i
brata mego, wynurzajšcych się z trudem z wichury, w której tkwili po
pachy. Weszli zdyszani do sieni, zaciskajšc z wysiłkiem drzwi za sobš.
Przez chwilę musieli wesprzeć się o odrzwia, tak silnie szturmował
wicher do bramy. Wreszcie zasunęli rygiel i wiatr pognał dalej.
Opowiadali bezładnie o nocy, o wichurze. Ich futra, nasiškłe wiatrem,
pachniały teraz powietrzem. Trzepotali powiekami w œwietle; ich oczy,
pełne jeszcze nocy, broczyły ciemnoœciš za każdym uderzeniem powiek. Nie
mogli dojœć do sklepu, zgubili drogę i ledwo trafili z powrotem. Nie
poznawali miasta, wszystkie ulice były jak przestawione. Matka
podejrzewała, że kłamali. W istocie cała ta scena sprawiała wrażenie,
jakby przez ten kwadrans stali w ciemnoœci pod oknem, nie oddalajšc się
wcale. A może naprawdę nie było już miasta i rynku, a wicher i noc
otaczały nasz dom tylko ciemnymi kulisami, pełnymi wycia, œwistu i
jęków. Może nie było wcale tych ogromnych i żałosnych przestrzeni, które
nam wicher sugerował, może nie było wcale tych opłakanych labiryntów,
tych wielookiennych traktów i korytarzy, na których grał wicher, jak na
długich czarnych fletach. Coraz bardziej umacniało się w nas
przekonanie, że cała ta burza była tylko donkiszoteriš nocnš, imitujšcš
na wšskiej przestrzeni kulis tragiczne bezmiary, kosmicznš bezdomnoœć i
sieroctwo wichury. Coraz częœciej otwierały się teraz drzwi sieni i
wpuszczały okutanego w opończe i szale goœcia. Zziajany sšsiad lub
znajomy wywijał się powoli z chustek, płaszczy i wyrzucał z siebie
zdyszanym głosem opowiadania, urywane bezładne słowa, które
fantastycznie powiększały, kłamliwie przesadzały bezmiar nocy.
Siedzieliœmy wszyscy w jasno oœwietlonej kuchni. Za ogniskiem kuchennym
i czarnym, szerokim okapem komina prowadziło parę stopni do drzwi
strychu. Na tych schodkach siedział starszy subiekt Teodor i
nasłuchiwał, jak strych grał od wichru. Słyszał, jak w pauzach wichury
miechy żeber strychowych składały się w fałdy i dach wiotczał i zwisał
jak ogromne płuca, z których uciekł oddech, to znowu nabierał tchu,
nastawiał się palisadami krokwi, rósł jak sklepienia gotyckie,
rozprzestrzeniał się lasem belek, pełnym stokrotnego echa, i huczał jak
pudło ogromnych basów. Ale potem zapominaliœmy o wichurze, Adela tłukła
cynamon w dŸwięcznym moŸdzierzu. Ciotka Perazja przyszła w odwiedziny.
Drobna, ruchliwa i pełna zabiegliwoœci, z koronkš czarnego szala na
głowie, zaczęła krzštać się po kuchni, pomagajšc Adeli. Adela oskubała
koguta. Ciotka Perazja zapaliła pod okapem komina garœć papierów i
szerokie płaty płomienia wzlatywały z nich w czarnš czeluœć. Adela,
trzymajšc koguta za szyję, uniosła go nad płomień, ażeby opalić na nim
resztę pierza. Kogut zatrzepotał nagle w ogniu skrzydłami, zapiał i
spłonšł. Wtedy ciotka Perazja zaczęła się kłócić, klšć i złorzeczyć.
Trzęsšc się ze złoœci, wygrażała rękami Adeli i matce. Nie rozumiałem, o
co jej chodzi, a ona zacietrzewiała się coraz bardziej w gniewie i stała
się jednym pękiem gestykulacji i złorzeczeń. Zdawało się, że w
paroksyzmie złoœci rozgestykuluje się na częœci, że rozpadnie się,
podzieli, rozbiegnie w sto pajšków, rozgałęzi się po podłodze czarnym,
migotliwym pękiem oszalałych karakonach biegów. Zamiast tego zaczęła
raptownie maleć, kurczyć się, wcišż roztrzęsiona i rozsypujšca się
przekleństwami. Z nagła podreptała, zgarbiona i mała, w kšt kuchni,
gdzie leżały drwa na opał i, klnšc i kaszlšc, zaczęła goršczkowo
przebierać wœród dŸwięcznych drewien, aż znalazła dwie cienkie, żółte
drzazgi. Pochwyciła je latajšcymi ze wzburzenia rękami, przymierzyła do
nóg, po czym wspięła się na nie, jak na szczudła, i zaczęła na tych
żółtych kulach chodzić, stukocšc po deskach, biegać tam i z powrotem
wzdłuż skoœnej linii podłogi, coraz szybciej i szybciej, potem wbiegła
na ławkę jodłowš, kuœtykajšc na dudnišcych deskach, a stamtšd na półkę z
talerzami, dŸwięcznš, drewnianš półkę obiegajšcš œciany kuchni, i biegła
po niej, kolankujšc na szczudłowych kulach, by wreszcie gdzieœ w kšcie,
malejšc coraz bardziej, sczernieć, zwinšć się jak zwiędły, spalony
papier, zetlić się w płatek popiołu, skruszyć w proch i w nicoœć.
Staliœmy wszyscy bezradni wobec tej szalejšcej furii złoœci, która sama
siebie trawiła i pożerała. Z ubolewaniem patrzyliœmy na smutny przebieg
tego paroksyzmu i z pewnš ulgš wróciliœmy do naszych zajęć, gdy żałosny
ten proces dobiegł swego naturalnego końca. Adela zadzwoniła znowu
moŸdzierzem, tłukšc cynamon, matka cišgnęła dalej przerwanš rozmowę, a
subiekt Teodor, nasłuchujšc proroctw strychowych, stroił œmieszne
grymasy, podnosił wysoko brwi i œmiał się do siebie.

NOC WIELKIEGO SEZONU Każdy wie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat
rodzi niekiedy zdziwaczały czas ze swego łona lata inne, lata osobliwe,
lata wyrodne, którym--jak szósty, mały palec u ręki--wyrasta kędyœ
trzynasty, fałszywy miesišc. Mówimy fałszywy, gdyż rzadko dochodzi on do
pełnego rozwoju. Jak dzieci póŸno spłodzone, pozostaje on w tyle ze
wzrostem, miesišc garbusek, odroœl w połowie uwiędła i raczej domyœlna
niż rzeczywista. Winna jest temu starcza niepowœcišgliwoœć lata, jego
rozpustna i póŸna żywotnoœć. Bywa czasem, że sierpień minie, a stary
gruby pień lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze dalej, pędzi ze swego
próchna te dni-dziczki, dni-chwasty, jałowe i idiotyczne, dorzuca na
dokładkę, za darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne--dni białe,
zdziwione i niepotrzebne. Wyrastajš one, nieregularne i nierówne, nie
wykształcone i zroœnięte z sobš, jak palce potworkowatej ręki,
pšczkujšce i zwinięte w figę. Inni porównywajš te dni do apokryfów,
wsuniętych potajemnie między rozdziały wielkiej księgi roku, do
palimpsestów, skrycie włšczonych pomiędzy jej stronice, albo do tych
białych nie zadrukowanych kartek, na których oczy, naczytane do syta i
pełne treœci, broczyć mogš obrazami i gubić kolory na tych pustych
stronicach, coraz bladziej i bladziej, ażeby wypoczšć na ich nicoœci,
zanim wcišgnięte zostanš w labirynty nowych przygód i rozdziałów. Ach,
ten stary, pożółkły romans roku, ta wielka, rozpadajšca się księga
kalendarza! Leży ona sobie zapomniana gdzieœ w archiwach czasu, a treœć
jej roœnie dalej między okładkami, pęcznieje bez ustanku od gadulstwa
miesięcy, od szybkiego samorództwa blagi, od bajania i marzeń, które się
w niej mnożš. Ach, i spisujšc te nasze opowiadania, szeregujšc te
historie o moim ojcu na zużytym marginesie jej tekstu, czy nie oddaję
się tajnej nadziei, że wrosnš one kiedyœ niepostrzeżenie między zżółkłe
kartki tej najwspanialszej, rozsypujšcej się księgi, że wejdš w wielki
szelest jej stronic, który je pochłonie? To, o czym tu mówić będziemy,
działo się tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako fałszywym
miesišcu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki
kalendarza. Ranki były podówczas dziwnie cierpkie i orzeŸwiajšce. Po
uspokojonym i chłodniejszym tempie czasu, po nowym całkiem zapachu
powietrza, po odmiennej konsystencji œwiatła poznać było, że weszło się
w innš serię dni, w nowš okolicę Bożego Roku. Głos drżał pod tymi nowymi
niebami dŸwięcznie i œwieżo jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu,
pełnym zapachu lakieru, farb, rzeczy zaczętych i nie wypróbowanych. Z
dziwnym wzruszeniem próbowało się nowego echa, napoczynało się je z
ciekawoœciš, jak w chłodny i trzeŸwy poranek babkę do kawy w przeddzień
podróży. Ojciec mój siedział znowu w tylnym kontuarze sklepu, w małej,
sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokomórkowe registratury i
łuszczšcej się bez końca warstwami papieru, listów i faktur. Z szelestu
arkuszy, z nieskończonego kartkowania papierów wyrastała kratkowana i
pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przekładania plików
odnawiała się w powietrzu z niezliczonych nagłówków firmowych apoteoza w
formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu ptaka, najeżonego dymišcymi
kominami, otoczonego rzędami medali i ujętego w wywijasy i zakręty
pompatycznych et i Comp. Tam siedział ojciec, jak w ptaszarni, na
wysokim stołku, a gołębniki registratur szeleœciły plikami papierów i
wszystkie gniazda i dziuple pełne były œwiergotu cyfr. Głšb wielkiego
sklepu ciemniała i wzbogacała się z dnia na dzień zapasami sukna,
szewiotów, aksamitów i kortów. W ciemnych półkach, tych spichrzach i
lamusach chłodnej, pilœniowej barwnoœci, procentowała stokrotnie ciemna,
odstała korowoœć rzeczy, mnożył się i sycił potężny kapitał jesieni. Tam
rósł i ciemniał ten kapitał i rozsiadał się coraz szerzej na półkach,
jak na galeriach jakiegoœ wielkiego teatru, uzupełniajšc się jeszcze i
pomnażajšc każdego rana nowymi ładunkami towaru, który w skrzyniach i
pakach wraz z rannym chłodem wnosili na niedŸwiedzich barach stękajšcy,
brodaci tragarze w oparach œwieżoœci jesiennej i wódki. Subiekci
wyładowywali te nowe zapasy sycšcych bławatnych kolorów i wypełniali
nimi, kitowali starannie wszystkie szpary i luki wysokich szaf. Był to
rejestr olbrzymi wszelakich kolorów jesieni, ułożony warstwami,
usortowany odcieniami, idšcy w dół i w górę, jak po dŸwięcznych
schodach, po gamach wszystkich oktaw barwnych. Zaczynał się u dołu i
próbował jękliwie i nieœmiało altowych spełzłoœci i półtonów,
przechodził potem do spłowiałych popiołów dali, do gobelinowych błękitów
i rosnšc ku górze coraz szerszymi akordami, dochodził do ciemnych
granatów, do indyga lasów dalekich i do pluszu parków szumišcych, ażeby
potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudoœci i sepie wejœć w
szelestny cień więdnšcych ogrodów i dojœć do ciemnego zapachu grzybów,
do tchnienia próchna w głębiach nocy jesiennej i do głuchego
akompaniamentu najciemniejszych basów. Ojciec mój szedł wzdłuż tych
arsenałów sukiennej jesieni i uspokajał i uciszał te masy, ich
wzbierajšcš moc, spokojnš potęgę Pory. Chciał jak najdłużej utrzymać w
całoœci te rezerwy zamagazynowanej barwnoœci. Bał się łamać, wymieniać
na gotówkę ten fundusz żelazny jesieni. Ale wiedział, czuł, że przyjdzie
czas i wicher jesienny, pustoszšcy i ciepły wicher, powieje nad tymi
szafami i wtedy puszczš one i nic nie zdoła powstrzymać ich wylewu, tych
strumieni kolorowoœci, którymi wybuchnš na miasto całe. Przychodziła
pora Wielkiego Sezonu. Ożywiały się ulice. O szóstej godzinie po
południu miasto zakwitało goršczkš, domy dostawały wypieków, a ludzie
wędrowali ożywieni jakimœ wewnętrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni
jaskrawo, z oczyma błyszczšcymi jakšœ odœwiętnš, pięknš i złš febrš. Na
bocznych uliczkach, w cichych zaułkach, uchodzšcych już w wieczornš
dzielnicę, miasto było puste. Tylko dzieci bawiły się na placykach pod
balkonami, bawiły się bez tchu, hałaœliwie i niedorzecznie. Przykładały
małe pęcherzyki do ust, ażeby wydmuchać je i naindyczyć się nagle
jaskrawo w wielkie, gulgocšce, rozpluskane naroœle albo wykogucić się w
głupiš koguciš maskę, czerwonš i piejšcš, w kolorowe jesienne maszkary
fantastyczne i absurdalne. Zdawało się, że tak nadęte i piejšce wzniosš
się w powietrze długimi kolorowymi łańcuchami i jak jesienne klucze
ptaków przecišgać będš nad miastem--fantastyczne flotylle z bibułki i
pogody jesiennej. Albo woziły się wœród krzyków na małych zgiełkliwych
wózkach, grajšcych kolorowym turkotem kółek, szprych i dyszli. Wózki
zjeżdżały naładowane ich krzykiem i staczały się w dół ulicy aż do nisko
rozlanej, żółtej rzeczki wieczornej, gdzie rozpadały się na gruz
kršżków, kołków i patyczków. I podczas gdy zabawy dzieci stawały się
coraz bardziej hałaœliwe i splštane, wypieki miasta ciemniały i
zakwitały purpurš, nagle œwiat cały zaczynał więdnšć i czernieć i szybko
wydzielał się zeń majaczliwy zmierzch, którym zarażały się wszystkie
rzeczy. Zdradliwie i jadowicie szerzyła się ta zaraza zmierzchu wokoło,
szła od rzeczy do rzeczy, a czego dotknęła, to wnet butwiało, czerniało,
rozpadało się w próchno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym
popłochu i naraz dosięgał ich ten tršd, i wysypywał się ciemnš wysypkš
na czole, i tracili twarze, które odpadały wielkimi, bezkształtnymi
plamami, i szli dalej, już bez rysów, bez oczu, gubišc po drodze maskę
po masce, tak że zmierzch roił się od tych larw porzuconych, sypišcych
się za ich ucieczkš. Potem zaczynało wszystko zarastać czarnš,
próchniejšcš korš, łuszczšcš się wielkimi płatami, chorymi strupami
ciemnoœci. A gdy w dole wszystko rozprzęgło się i szło wniwecz w tej
cichej zamieszce, w panice prędkiego rozkładu, w górze utrzymywał się i
rósł coraz wyżej milczšcy alarm zorzy, drgajšcy œwiergotem miliona
cichych dzwonków, wzbierajšcych wzlotem miliona cichych skowronków
lecšcych razem w jednš wielkš, srebrnš nieskończonoœć. Potem była już
nagle noc--wielka noc, rosnšca jeszcze podmuchami wiatru, które jš
rozszerzały. W jej wielokrotnym labiryncie wyłupane były gniazda jasne:
sklepy--wielkie, kolorowe latarnie, pełne spiętrzonego towaru i zgiełku
kupujšcych. Przez jasne szyby tych latani można było œledzić zgiełkliwy
i pełen dziwacznego ceremoniału obrzęd zakupów jesiennych. Ta wielka,
fałdzista noc jesienna, rosnšca cieniami, roszerzona wiatrami, kryła w
swych ciemnych fałdach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym
drobiazgiem, z pstrym towarem czekoladek, keksów, kolonialnej
pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z pudełek po cukrach,
wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pełne mydełek, wesołej
tandety, złoconych błahostek, cynfolii, tršbek, andrutów i kolorowych
miętówek, były stacjami lekkomyœlnoœci, grzechotkami beztroski,
rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, rozłopotanej wiatrami
nocy. Wielkie i ciemne tłumy płynęły w ciemnoœci, w hałaœliwym
zmieszaniu, w szurgocie tysięcy nóg, w gwarze tysięcy ust--rojna,
splštana wędrówka, cišgnšca arteriami jesiennego miasta. Tak płynęła ta
rzeka, pełna gwaru, ciemnych spojrzeń, chytrych łypnięć, pokawałkowana
rozmowš, posiekana gawędš, wielka miazga plotek, œmiechów i zgiełku.
Zdawało się, że to ruszyły tłumami jesienne, suche makówki sypišce
makiem--głowygrzechotki, ludzie-kołatki. Mój ojciec chodził
zdenerwowany i kolorowy od wypieków, z błyszczšcymi oczyma, w jasno
oœwietlonym sklepie, i nasłuchiwał. Przez szyby wystawy i portalu
dochodził tu z daleka szum miasta, stłumiony gwar płynšcej ciżby. Nad
ciszš sklepu płonęła jasno lampa naftowa, zwisajšca z wielkiego
sklepienia, i wypierała najmniejszy œlad cienia z wszystkich szpar i
zakamarków. Pusta, wielka podłoga trzaskała w ciszy i liczyła w tym
œwietle wzdłuż i wszerz swe błyszczšce kwadraty, szachownicę wielkich
tafli, które rozmawiały ze sobš w ciszy trzaskami, odpowiadały sobie to
tu, to tam głoœnym pęknięciem. Za to sukna leżały ciche, bez głosu, w
swej pilœniowej puszystoœci i podawały sobie wzdłuż œcian spojrzenia za
plecami ojca, wymieniały od szafy do szafy ciche znaki porozumiewawcze.
Ojciec nasłuchiwał. Jego ucho zdawało się w tej ciszy nocnej wydłużać i
rozgałęziać poza okno: fantastyczny koralowiec, czerwony polip falujšcy
w mętach nocy. Nasłuchiwał i słyszał. Słyszał z rosnšcym niepokojem
daleki przypływ tłumów, które nadcišgały. Rozglšdał się z przerażeniem
po pustym sklepie. Szukał subiektów. Ale ci ciemni i rudzi aniołowie
dokšdœ odlecieli. Pozostał on sam tylko, w trwodze przed tłuma-mi, które
wnet miały zalać ciszę sklepu plšdrujšcš hałaœliwš rzeszš i rozebrać
między siebie, rozlicytować całš tę bogatš jesień, od lat zbieranš w
wielkim zacisznym spichlerzu. Gdzie byli subiekci? Gdzie były te
urodziwe cheruby, majšce bronić ciemnych, sukiennych szańców? Ojciec
podejrzewał bolesnš myœlš, że oto grzeszš gdzieœ w głębi domu z córami
ludzi. Stojšc nieruchomy i pełen troski, z błyszczšcymi oczyma w jasnej
ciszy sklepu, czuł wewnętrznym słuchem, co działo się w głębi domu, w
tylnych komorach wielkiej kolorowej tej latarni. Dom otwierał się przed
nim, izba za izbš, komora za komorš, jak dom z kart, i widział gonitwę
subiektów za Adelš przez wszystkie puste i jasno oœwietlone pokoje,
schodami na dół, schodami do góry, aż wymknęła się im i wpadła do jasnej
kuchni, gdzie zabarykadowała się kuchennym kredensem. Tam stała
zdyszana, błyszczšca i rozbawiona, trzepocšca z uœmiechem wielkimi
rzęsami. Subiekci chichotali, przykucnięci pode drzwiami. Okno kuchni
otwarte było na wielkš, czarnš noc, pełnš rojeń i splštania. Czarne,
uchylone szyby płonęły refleksem dalekiej iluminacji. Błyszczšce garnki
i butle stały nieruchomo dokoła i lœniły w ciszy tłustš polewš. Adela
wychylała ostrożnie przez okno swš kolorowš, uszminkowanš twarz z
trzepoczšcymi oczyma. Szukała subiektów na ciemnym podwórzu, pewna ich
zasadzki. I oto ujrzała ich, jak wędrowali ostrożnie, gęsiego, po wšskim
gzymsie podokiennym wzdłuż œciany piętra, czerwonej odblaskiem dalekiej
iluminacji, i skradali się do okna. Ojciec krzyknšł z gniewu i rozpaczy,
ale w tej chwili gwar głosów stał się całkiem bliski i nagle jasne okna
sklepu zaludniły się bliskimi twarzami, wykrzywionymi œmiechem,
rozgadanymi twarzami, które płaszczyły nosy na lœnišcych szybach. Ojciec
stał się purpurowy ze wzburzenia i wskoczył na ladę. I kiedy tłum
szturmem zdobywał tę twierdzę i wkraczał hałaœliwš ciżbš do sklepu,
ojciec mój jednym skokiem wspišł się na półki z suknem i, uwisły wysoko
nad tłumem, dšł z całej siły w wielki puzon z rogu i tršbił na alarm.
Ale sklepienie nie napełniło się szumem aniołów, œpieszšcych na pomoc, a
zamiast tego każdemu jękowi tršby odpowiadał wielki, rozeœmiany chór
tłumu.--Jakubie, handlować! Jakubie, sprzedawać!--wołali wszyscy, a
wołanie to, wcišż powtarzane, rytmizowało się w chórze i przechodziło
powoli w melodię refrenu, œpiewanš przez wszystkie gardła. Wtedy mój
ojciec dał za wygranš, zeskoczył z wysokiego gzymsu i ruszył z krzykiem
ku barykadom sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z głowš spęczniałš w pięœć
purpurowš, wbiegł, jak walczšcy prorok, na szańce sukienne i jšł
przeciwko nim szaleć. Wpierał się całym ciałem w potężne bale wełny i
wyważał je z osady, podsuwał się pod ogromne postawy sukna i unosił je
na ladę z głuchym łomotem. Bale leciały rozwijajšc się z łopotem w
powietrzu w ogromne choršgwie, półki wybuchały zewszšd wybuchami
draperii, wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Mojżeszowej laski. Tak
wylewały się zapasy szaf, wymiotowały gwałtownie, płynęły szerokimi
rzekami. Wypływała barwna treœć półek, rosła, mnożyła się i zalewała
wszystkie lady i stoły. Œciany sklepu znikły pod potężnymi formacjami
tej sukiennej kosmogonii, pod tymi pasmami górskimi, piętrzšcymi się w
potężnych masywach. Otwierały się szerokie doliny wœród zboczy górskich
i wœród szerokiego patosu wyżyn grzmiały linie kontynentów. Przestrzeń
sklepu rozszerzyła się w panoramę jesiennego krajobrazu, pełnš jezior i
dali, a na tle tej scenerii ojciec wędrował wœród fałd i dolin
fantastycznego Kanaanu, wędrował wielkimi krokami, z rękoma
rozkrzyżowanymi proroczo w chmurach, i kształtował kraj uderzeniami
natchnienia. A u dołu, u stóp tego Synaju, wyrosłego z gniewu ojca,
gestykulował lud, złorzeczył i czcił Baala, i handlował. Nabierali pełne
ręce miękkich fałd, drapowali się w kolorowe sukna, owijali się w
zaimprowizowane domina i płaszcze i gadali bezładnie a obficie. Mój
ojciec wyrastał nagle nad tymi grupami kupczšcych wydłużonych gniewem, i
gromił z wysoka bałwochwalców potężnym słowem. Potem, ponoszony
rozpaczš, wspinał się na wysokie galerie szaf, biegł obłędnie po bantach
półek, po dudnišcych deskach ogołoconych rusztowań, œcigany przez obrazy
bezwstydnej rozpusty, którš przeczuwał za plecami w głębi domu. Subiekci
dosięgli właœnie żelaznego balkonu na wysokoœci okna i wczepieni w
balustradę, pochwycili wpół Adelę i wycišgnęli jš przez okno,
trzepocšcš. oczyma i wlokšcš za sobš smukłe nogi w jedwabnych
pończochach. Gdy ojciec mój, przerażony ohydš grzechu, wrastał gniewem
swych gestów w grozę krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawał się
wyuzdanej wesołoœci. Jakaœ parodystyczna pasja, jakaœ zaraza œmiechu
opanowała tę gawiedŸ. Jakże można było żšdać powagi od nich, od tego
ludu kołatek i dziadków do orzechów! Jak można było żšdać zrozumienia
dla wielkich trosk ojca od tych młynków, mielšcych bezustannie kolorowš
miazgę słów! Głusi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w
jedwabnych bekieszach małymi kupkami dookoła sfałdowanych gór materii,
rozstrzšsajšc gadatliwie wœród œmiechu zalety towaru. Ta czarna giełda
roznosiła na swych prędkich językach szlachetnš substancję krajobrazu,
rozdrabniała jš siekaninš gadania i połykała niemal. Gdzie indziej stały
grupy Żydów w kolorowych chałatach, w wielkich futrzanych kołpakach
przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to mężowie Wielkiego
Zgromadzenia, dostojni i pełni namaszczenia panowie, gładzšcy długie,
pielęgnowane brody i prowadzšcy wstrzemięŸliwe i dyplomatyczne rozmowy.
Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, które wymieniali
był błysk uœmiechniętej ironii. Wœród tych grup przewijał się pospolity
lud, bezpostaciowy tłum, gawiedŸ bez twarzy i indywidualnoœci. Wypełniał
on niejako luki w krajobrazie, wyœcielał tło dzwonkami i grzechotkami
bezmyœlnego gadania. Był to element błazeński, roztańczony tłum
poliszynelów i arlekinów, który--sam bez poważnych intencyj handlowych
- doprowadzał do absurdu gdzieniegdzie nawišzujšce się tansakcje swymi
błazeńskimi figlami. Stopniowo jednak, znudzony błaznowaniem, wesoły ten
ludek rozpraszał się w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubił
się wœród skalnych załomów i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim
zapadały się te wesołki gdzieœ w szczeliny i fałdy terenu, jak dzieci
zmęczone zabawš po kštach i zakamarkach mieszkania w noc balowš.
Tymczasem ojcowie miasta, mężowie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali
się w grupach pełnych powagi i godnoœci i prowadzili ciche, głębokie
dysputy. Rozszedłszy się po całym, owym wielkim górzystym kraju,
wędrowali po dwóch, po trzech na dalekich i krętych drogach. Małe i
ciemne ich sylwety zaludniały całš tę pustynnš wyżynę, nad którš zwisło
ciężkie i ciemne niebo, sfałdowane i chmurne, poorane w długie
równoległe bruzdy, w srebrne i białe skiby, ukazujšce w głębi coraz
dalsze pokłady swego uwarstwienia. Œwiatło lampy stwarzało sztuczny
dzień w owej krainie--dzień dziwny, dzień bez œwitu i wieczoru. Ojciec
mój uspokajał się powoli. Gniew jego układał się i zastygał w pokładach
i warstwach krajobrazu. Siedział teraz na galeriach wysokich półek i
patrzył w jesienniejšcy, rozległy kraj. Widział, jak na dalekich
jeziorach odbywał się połów ryb. W maleńkich łupinkach łódek siedziało
po dwóch rybaków, zapuszczajšc sieci w wodę. Na brzegach chłopcy
dŸwigali na głowach kosze, pełne trzepocšcego się, srebrnego połowu.
Wówczas to dostrzegł, jak grupy wędrowców w oddali zadzierały głowy ku
niebu, wskazujšc coœ wzniesionymi rękami. I wnet zaroiło się niebo jakšœ
kolorowš wysypkš, osypało się falujšcymi plamami, które rosły,
dojrzewały i wnet napełniły przestworze dziwnym ludem ptaków, kršżšcych
i kołujšcych w wielkich, krzyżujšcych się spiralach. Całe niebo
wypełniło się ich wzniosłym lotem, łopotem skrzydeł, majestatycznymi
liniami cichych bujań. Niektóre z nich jak ogromne bociany płynęły
nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzydłach, inne, podobne do
kolorowych pióropuszów, do barbarzyńskich trofeów, trzepotały ciężko i
niezgrabnie, ażeby utrzymać się na falach ciepłej aury; inne wreszcie,
nieudolne konglomeraty skrzydeł, potężnych nóg i oskubanych szyj,
przypominały Ÿle wypchane sępy i kondory, z których wysypujš się
trociny. Były między nimi ptaki dwugłowe, ptaki wieloskrzydłe, były też
i kaleki, kulejšce w powietrzu jednoskrzydłym, niedołężnym lotem. Niebo
stało się podobne do starego fresku, pełnego dziwolšgów i fantastycznych
zwierzšt, które kršżyły, wymijały się i znów wracały w kolorowych
elipsach. Mój ojciec podniósł się na bantach, oblany nagłym blaskiem,
wycišgnšł ręce, przyzywajšc ptaki starym zaklęciem. Poznał je, pełen
wzruszenia. Było to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji,
którš ongi Adela rozpędziła na wszystkie strony nieba. Wracało teraz,
zwyrodniałe i wybujałe, to sztuczne potomstwo, to zdegenerowane plemię
ptasie, zmarniałe wewnętrznie. Wystrzelone głupio wzrostem, wyogromnione
niedorzecznie, było wewnštrz puste i bez życia. Cała żywotnoœć tych
ptaków przeszła w upierzenie, wybujała w fantastycznoœć. Było to jakby
muzeum wycofanych rodzajów, rupieciarnia Raju ptasiego. Niektóre latały
na wznak, miały ciężkie, niezgrabne dzioby, podobne do kłódek i zamków,
obcišżone kolorowymi naroœlami, i były œlepe. Jakże wzruszył ojca ten
powrót niespodziany, jakże zdumiewał się nad instynktem ptasim, nad tym
przywišzaniem do Mistrza, które wygnany ów ród piastował jak legendę w
duszy, ażeby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed
wygaœnięciem plemienia pocišgnšć z powrotem w pradawnš ojczyznę. Ale te
papierowe, œlepe ptaki nie mogły już poznać ojca. Na darmo wołał na nie
dawnym zaklęciem, zapomnianš mowš ptasiš, nie słyszały go i nie
widziały. Nagle zagwizdały kamienie w powietrzu. To wesołki, głupie i
bezmyœlne plemię, jęły celować pociskami w fantastyczne niebo ptasie. Na
darmo ojciec ostrzegał, na darmo groził zaklinajšcymi gestami, nie
dosłyszano go, nie dostrzeżono. I ptaki spadały. Ugodzone pociskiem,
obwisały ciężko i więdły już w powietrzu. Nim doleciały do ziemi, były
już bezforemnš kupš pierza. W mgnieniu oka pokryła się wyżyna tš dziwnš,
fantastycznš padlinš. Zanim ojciec dobiegł do miejsca rzezi, cały ten
œwietny ród ptasi już leżał martwy, rozcišgnięty na skałach. Teraz
dopiero, z bliska, mógł ojciec obserwować całš lichotę tej zubożałej
generacji, całš œmiesznoœć jej tandetnej anatomii. Były to ogromne
wiechcie piór, wypchane byle jak starym œcierwem. U wielu nie można było
wyróżnić głowy, gdyż pałkowata ta częœć ciała nie nosiła żadnych znamion
duszy. Niektóre pokryte były kudłatš, zlepionš sierœciš, jak żubry, i
œmierdziały wstrętnie. Inne przypominały garbate, łyse, zdechłe
wielbłšdy. Inne wreszcie były najwidoczniej z pewnego rodzaju papieru,
puste w œrodku, a œwietnie kolorowe na zewnštrz. Niektóre okazywały się
z bliska niczym innym jak wielkimi pawimi ogonami, kolorowymi
wachlarzami, w które niepojętym sposobem tchnięto jakiœ pozór życia.
Widziałem smutny powrót mego ojca. Sztuczny dzień zabarwiał się już
powoli kolorami zwyczajnego poranka. W spustoszałym sklepie najwyższe
półki syciły się barwami rannego nieba. Wœród fragmentów zgasłego
pejzażu, wœród zburzonych kulis nocnej scenerii--ojciec widział
wstajšcych ze snu subiektów. Podnosili się spomiędzy bali sukna i
ziewali do słońca. W kuchni, na piętrze, Adela, ciepła od snu i ze
zmierzwionymi włosami, mełła kawę na młynku, przyciskajšc go do białej
piersi, od której ziarna nabierały blasku i goršca. Kot mył się w





*** End of this LibraryBlog Digital Book "Sklepy cynamonowe" ***

Copyright 2023 LibraryBlog. All rights reserved.



Home