By Author | [ A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z | Other Symbols ] |
By Title | [ A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z | Other Symbols ] |
By Language |
Download this book: [ ASCII | HTML | PDF ] Look for this book on Amazon Tweet |
Title: Sklepy cynamonowe Author: Schulz, Bruno Language: Polish As this book started as an ASCII text book there are no pictures available. *** Start of this LibraryBlog Digital Book "Sklepy cynamonowe" *** BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE Spis tresci: SIERPIEŃ NAWIEDZENIE PTAKI MANEKINY TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA KSIĘGA RODZAJU TRAKTAT O MANEKINACH Cišg dalszy TRAKTAT O MANEKINACH Dokończenie NEMROD PAN PAN KAROL SKLEPY CYNAMONOWE ULICA KROKODYLI KARAKONY WICHURA NOC WIELKIEGO SEZONU SIERPIEŃ 1 W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matkš i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszołamiajšcych dni letnich. Wertowalimy, odurzeni wiatłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia mišższ złotych gruszek. Adela wracała w wietliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego, wysypujšc z koszyka barwnš urodę słońca-- lnišce, pełne wody pod przejrzystš skórkš czerenie, tajemnicze, czarne winie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w których mišższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłš i pożywnociš płaty mięsa z klawiaturš żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy--surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym. Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło co dzień na wskro całe wielkie lato: cisza drgajšcych słojów powietrznych, kwadraty blasku nišce żarliwy swój sen na podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzie na fortepianie, wcišż na nowo, mdlejšce w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia głębokiego. Po sprzštaniu Adela zapuszczała cień na pokoje, zasuwajšc płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej, pokój napełniał się cieniem, jakby pogršżony w wiatło głębi morskiej, jeszcze mętniej odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach, lekko falujšcych od marzeń południowej godziny. W sobotnie popołudnia wychodziłem z matkš na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w słonecznš kšpiel dnia. Przechodnie, brodzšc w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podcišgnięta górna warga odsłaniała im dzišsła i zęby. I wszyscy brodzšcy w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jednš i tę samš maskę--złotš maskę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli dzi ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety, pozdrawiali się w przejciu tš maskš, namalowanš grubš, złotš farbš na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny--barbarzyńskš maskę kultu pogańskiego. Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu goršcymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych gobelinach. Zdawało się, że te drzewa afektujš wicher, wzburzajšc teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać wytwomoć wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi w głębi kolorowej pogody. Zdawało się, że całe generacje dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijajšcy stare fasady z pleni tynku) obtłukiwały kłamliwš glazurę, wydobywajšc z dnia na dzień wyraniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia, które formowało je od wewnštrz. Teraz okna, olepione blaskiem pustego placu, spały; balkony wyznawały niebu swš pustkę; otwarte sienie pachniały chłodem i winem. Kupka obdartusów, ocalała w kšcie rynku przed płomiennš miotłš upału, oblegała kawałek muru, dowiadczajšc go wcišż na nowo rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych kršżków odczytać można było prawdziwš tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami rys i pęknięć. Zresztš rynek był pusty. Oczekiwało się, że przed tę sień sklepionš z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejšcych się akacyj osiołek Samarytanina, prowadzony za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze troskliwie chorego męża z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych schodach wnieć ostrożnie na pachnšce szabasem piętro. Tak wędrowalimy z matkš przez dwie słoneczne strony rynku, wodzšc nasze załamane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały powoli pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami--jedne bladoróżowe jak skóra ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na słońcu, jak jakie twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki, do błogiej nicoci. Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszlimy w cień apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal decorum miasta, jak chłop, który wracajšc do wsi rodzimej, rozdziewa się po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniajšc się powoli, w miarę zbliżania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którš przenić mogły za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny słonecznik, wydwignięty na potężnej łodydze i chory na elephantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginajšc się pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika. 2 Splštany gšszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popołudnia. Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote ciernisko krzyczy w słońcu, jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczš wierszcze; strški nasion eksplodujš cicho, jak koniki polne. A ku parkanowi kożuch traw podnosi się wypukłym garbem-pagórem, jak gdyby ogród obrócił się we nie na drugš stronę i grube jego, chłopskie bary oddychajš ciszš ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna, babska bujnoć sierpnia wyolbrzymiała w głuche zapadliska ogromnych łopuchów, rozpanoszyła się płatami włochatych blach listnych, wybujałymi ozorami mięsistej zieleni. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły się jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe spódnice. Tam sprzedawał ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego bzu, mierdzšcš mydłem, grubš kaszę babek, dzikš okowitę mięty i wszelkš najgorszš tandetę sierpniowš. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidiociałych chwastów, było mietnisko zarosło dziko bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam włanie odprawiał sierpień tego lata swojš wielkš pogańskš orgię. Na tym mietnisku, oparte o parkan i zaronięte dzikim bzem, stało łóżko skretyniałej dziewczyny Tłui. Tak nazywalimy jš wszyscy. Na kupie mieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu stało zielono pomalowane łóżko, podparte zamiast brakujšcej nogi dwiema starymi cegłami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od żaru, cięte błyskawicami lnišcych much końskich, rozwcieczonych słońcem, trzeszczało jak od nie widzianych grzechotek, podniecajšc do szału. Tłuja siedzi przykucnięta wród żółtej pocieli i szmat. Wielka jej głowa jeży się wiechciem czarnych włosów. Twarz jej jest kurczliwa jak miech harmonii. Co chwila grymas płaczu składa tę harmonię w tysišc poprzecznych fałd, a zdziwienie rozcišga jš z powrotem, wygładza fałdy, odsłania szparki drobnych oczu i wilgotne dzišsła z żółtymi zębami pod ryjowatš, mięsistš wargš. Mijajš godziny pełne żaru i nudy, podczas których Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i chrzška. Muchy obsiadajš nieruchomš gęstym rojem. Ale z nagła ta cała kupa brudnych gałganów, szmat i strzępów zaczyna poruszać się, jakby ożywiona chrobotem lęgnšcych się w niej szczurów. Muchy budzš się spłoszone i podnoszš wielkim, huczšcym rojem, pełnym wciekłego bzykania, błysków i migotań. I podczas gdy gałgany zsypujš się na ziemię i rozbiegajš po mietnisku jak spłoszone szczury, wygrzebuje się z nich, odwija zwolna jšdro, wyłuszcza się rdzeń mietniska: na wpół naga i ciemna kretynka dwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogańskiego, na krótkich dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej napływem złoci szyi, z poczerwieniałej, ciemniejšcej od gniewu twarzy, na której jak malowidła barbarzyńskie wykwitajš arabeski nabrzmiałych żył, wyrywa się wrzask zwierzęcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczałek tej półzwierzęcej-półboskiej piersi. Bodiaki, spalone słońcem, krzyczš, łopuchy puchnš i pyszniš się bezwstydnym mięsem, chwasty liniš się błyszczšcym jadem, a kretynka, ochrypła od krzyku, w konwulsji dzikiej uderza mięsistym łonem z wciekłš zapalczywociš w pień bzu dzikiego, który skrzypi cicho pod natarczywociš tej rozpustnej chuci, zaklinany całym tym nędzarskim chórem do wynaturzonej, pogańskiej płodnoci. Matka Tłui wynajmuje się gospodyniom do szorowania podłóg. Jest to mała, żółta jak szafran kobieta i szafranem zaprawia też podłogi, jodłowe stoły, ławy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadziła mnie Adela do domu tej starej Maryki. Była wczesna poranna godzina, weszlimy do małej izby niebiesko bielonej, z ubitš polepš glinianš na podłodze, na której leżało wczesne słońce, jaskrawożółte w tej ciszy porannej, odmierzanej przeraliwym szczękiem chłopskiego zegara na cianie. W skrzyni na słomie leżała głupia Maryka, blada jak opłatek i cicha jak rękawiczka, z której wysunęła się dłoń. I jakby korzystajšc z jej snu, gadała cisza, żółta, jaskrawa, zła cisza, monologowała, kłóciła się, wygadywała głono i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Maryki - czas więziony w jej duszy, wystšpił z niej straszliwie rzeczywisty i szedł samopas przez izbę, hałaliwy, huczšcy, piekielny, rosnšcy w jaskrawym milczeniu poranka z głonego młyna-zegara, jak zła mška, sypka mška, głupia mška wariatów. 3 W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami bršzowej barwy, tonšcym w bujnej zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata. Wchodzšc do niej, mijalimy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwišce na tyczkach, różowe, zielone i fioletowe, w których zaklęte były całe wietlane i jasne wiaty, jak te idealne i szczęliwe obrazy zamknięte w niedocigłej doskonałoci baniek mydlanych. W półciemnej sieni ze starymi oleodrukami, pożartymi przez pleń i olepłymi od staroci, odnajdowalimy znany nam zapach. W tej zaufanej starej woni mieciło się w dziwnie prostej syntezie życie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich własnego, odrębnego czasu. Stare, mšdre drzwi, których ciemne westchnienia wpuszczały i wypuszczały tych ludzi, milczšcy wiadkowie wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów--otworzyły się bezgłonie jak odrzwia szafy i weszlimy w ich życie. Siedzieli jakby w cieniu swego losu i nie bronili się--w pierwszych niezręcznych gestach wydalinam swojš tajemnicę. Czyż nie bylimy krwiš i losem spokrewnieni z nimi? Pokój był ciemny i aksamitny od granatowych obić ze złotym deseniem, lecz echo dnia płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosišdzem na ramach obrazów, na klamkach i listwach złotych, choć przepuszczone przez gęstš zieleń ogrodu. Spod ciany podniosła się ciotka Agata, wielka i bujna, o mięsie okršgłym i białym, centkowanym rudš rdzš piegów. Przysiedlimy się do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochę tš bezbronnociš, z jakš wydali się nam bez zastrzeżeń, i pilimy wodę z sokiem różanym, napój przedziwny, w którym znalazłem jakby najgłębszš esencję tej upalnej soboty. Ciotka narzekała. Był to zasadniczy ton jej rozmów, głos tego mięsa białego i płodnego, bujajšcego już jakby poza granicami osoby, zaledwie lunie utrzymywanej w skupieniu, w więzach formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu już zwielokrotnionej, gotowej rozpać się, rozgałęzić, rozsypać w rodzinę. Była to płodnoć niemal samoródcza, kobiecoć pozbawiona hamulców i chorobliwie wybujała. Zdawało się, że sam aromat męskoci, zapach dymu tytoniowego, dowcip kawalerski mógł dać impuls tej zaognionej kobiecoci do rozpustnego dzieworództwa. I właciwie wszystkie jej skargi na męża, na służbę, jej troski o dzieci były tylko kapryszeniem i dšsaniem się nie zaspokojonej płodnoci, dalszym cišgiem tej opryskliwej, gniewnej i płaczliwej kokieterii, którš nadaremnie dowiadczała męża. Wuj Marek, mały, zgarbiony, o twarzy wyjałowionej z płci, siedział w swym szarym bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym zdawał się wypoczywać. W jego szarych oczach tlił się daleki żar ogrodu, rozpięty w oknie. Czasem próbował słabym ruchem robić jakie zastrzeżenia, stawiać opór, ale fala samowystarczalnej kobiecoci odrzucała na bok ten gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie mimo niego, zalewała szerokim swym strumieniem słabe podrygi męskoci. Było co tragicznego w tej płodnoci niechlujnej i nieumiarkowanej, była nędza kreatury walczšcej na granicy nicoci i mierci, był jaki heroizm kobiecoci triumfujšcej urodzajnociš nawet nad kalectwem natury, nad insuficjencjš mężczyzny. Ale potomstwo ukazywało rację tej paniki macierzyńskiej, tego szału rodzenia, który wyczerpywał się w płodach nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez krwi i twarzy. Weszła Łucja, rednia, z głowš nazbyt rozkwitłš i dojrzałš na dziecięcym i pulchnym ciele o mięsie białym i delikatnym. Podała mi ršczkę lalkowatš, jakby dopiero pšczkujšcš, i zakwitła od razu całš twarzš, jak piwonia przelewajšca się pełniš różowš. Nieszczęliwa z powodu swych rumieńców, które bezwstydnie mówiły o sekretach menstruacji, przymykała oczy i płoniła się jeszcze bardziej pod dotknięciem najobojętniejszego pytania, gdyż każde zawierało tajnš aluzję do jej nadwrażliwego panieństwa. Emil, najstarszy z kuzynów, z jasnoblond wšsem, z twarzš, z której życie zmyło jakby wszelki wyraz, spacerował tam i z powrotem po pokoju, z rękami w kieszeniach fałdzistych spodni. Jego strój elegancki i drogocenny nosił piętno egzotycznych krajów, z których powrócił. Jego twarz, zwiędła i zmętniała, zdawała się z dnia na dzień zapominać o sobie, stawać się białš pustš cianš z bladš sieciš żyłek, w których jak linie na zatartej mapie plštały się gasnšce wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego życia. Był mistrzem sztuk karcianych, palił długie, szlachetne fajki i pachniał dziwnie zapachem dalekich krajów. Z wzrokiem wędrujšcym po dawnych wspomnieniach opowiadał dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie urywały się nagle, rozprzęgały i rozwiewały w nicoć. Wodziłem za nim tęsknym wzrokiem, pragnšc, by zwrócił na mnie uwagę i wybawił mnie z udręki nudów. I w samej rzeczy zdawało mi się, że mrugnšł na mnie oczyma, wychodzšc do drugiego pokoju. Podšżyłem za nim. Siedział nisko na małej kozetce, z kolanami krzyżujšcymi się niemal na wysokoci głowy, łysej jak kula bilardowa. Zdawało się, że to ubranie samo leży, fałdziste, zmięte, przerzucone przez fotel. Twarz jego była jak tchnienie twarzy--smuga, którš nieznany przechodzień zostawił w powietrzu. Trzymał w bladych, emaliowanych błękitnie dłoniach portfel, w którym co oglšdał. Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo bladego oka, wabišc mnie figlarnym mruganiem. Czułem doń nieprzepartš sympatię. Wzišł mnie między kolana i tasujšc przed mymi oczyma wprawnymi dłońmi fotografie, pokazywał wizerunki nagich kobiet i chłopców w dziwnych pozycjach. Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzšcymi oczyma, gdy fluid niejasnego wzburzenia, którym nagle zmętniało powietrze, doszedł do mnie i zbiegł mię dreszczem niepokoju, falš nagłego zrozumienia. Ale tymczasem ta mgiełka umiechu, która się zarysowała pod miękkim i pięknym jego wšsem, zawišzek pożšdania, który napišł się na jego skroniach pulsujšcš żyłš, natężenie trzymajšce przez chwilę jego rysy w skupieniu--upadły z powrotem w nicoć i twarz odeszła w nieobecnoć, zapomniała o sobie, rozwiała się, NAWIEDZENIE 1 Już wówczas miasto nasze popadało coraz bardziej w chronicznš szaroć zmierzchu, porastało na krawędziach liszajem cienia, puszystš pleniš i mchem koloru żelaza. Ledwo rozpowity z brunatnych dymów i mgieł poranka--przechylał się dzień od razu w niskie bursztynowe popołudnie, stawał się przez chwilę przezroczysty i złoty jak ciemne piwo, ażeby potem zejć pod wielokrotnie rozczłonkowane, fantastyczne sklepienia kolorowych i rozległych nocy. Mieszkalimy w rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i lepych fasadach, które tak trudno od siebie odróżnić. Daje to powód do cišgłych omyłek. Gdyż wszedłszy raz w niewłaciwš sień na niewłaciwe schody, dostawało się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków, niespodzianych wyjć na obce podwórza i zapominało się o poczštkowym celu wyprawy, ażeby po wielu dniach, wracajšc z manowców dziwnych i splštanych przygód, o jakim szarym wicie przypomnieć sobie wród wyrzutów sumienia dom rodzinny. Pełne wielkich szaf, głębokich kanap, bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz bardziej popadało w stan zaniedbania wskutek opieszałoci matki, przesiadujšcej w sklepie, i niedbalstwa smukłonogiej Adeli, która nie nadzorowana przez nikogo, spędzała dnie przed lustrami na rozwlekłej toalecie, zostawiajšc wszędzie lady w postaci wyczesanych włosów, grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów. Mieszkanie to nie posiadało okrelonej liczby pokojów, gdyż nie pamiętano, ile z nich wynajęte było obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem którš z tych izb zapomnianych i znajdowano jš pustš; lokator dawno się wyprowadził, a w nietkniętych od miesięcy szufladach dokonywano niespodzianych odkryć. W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budziły nas ich jęki, wydawane pod wpływem zmory sennej. W zimie była jeszcze na dworze głucha noc, gdy ojciec schodził do tych zimnych i ciemnych pokojów, płoszšc przed sobš wiecš stada cieni, ulatujšcych bokami po podłodze i cianach; szedł budzić ciężko chrapišcych z twardego jak kamień snu. W wietle pozostawionej przezeń wiecy wywijali się leniwie z brudnej pocieli, wystawiali, siadajšc na łóżkach, bose i brzydkie nogi i z skarpetkš w ręce oddawali się jeszcze przez chwilę rozkoszy ziewania--ziewania przecišgniętego aż do lubieżnoci, do bolesnego skurczu podniebienia, jak przy tęgich wymiotach. W kštach siedziały nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione własnym cieniem, którym obarczała każdego płonšca wieca i który nie odłšczał się od nich i wówczas, gdy który z tych płaskich, bezgłowych kadłubów z nagła zaczynał biec niesamowitym, pajęczym biegiem. W tym czasie ojciec mój zaczšł zapadać na zdrowiu. Bywało już w pierwszych tygodniach tej wczesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony flaszkami, pigułkami i księgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki zapach choroby osiadał na dnie pokoju, którego tapety gęstwiały ciemniejszym splotem arabesek. Wieczorami, gdy matka przychodziła ze sklepu, bywał podniecony i skłonny do sprzeczek, zarzucał jej niedokładnoci w prowadzeniu rachunków, dostawał wypieków i zapalał się do niepoczytalnoci. Pamiętam, iż raz, obudziwszy się ze snu póno w nocy, ujrzałem go, jak w koszuli i boso biegał tam i z powrotem po skórzanej kanapie, dokumentujšc w ten sposób swš irytację przed bezradnš matkš. W inne dni bywał spokojny i skupiony i pogršżał się zupełnie w swych księgach, zabłškany głęboko w labiryntach zawiłych obliczeń. Widzę go w wietle kopcšcej lampy, przykucniętego wród poduszek, pod wielkim rzebionym nadgłowiem łóżka, z ogromnym cieniem od głowy na cianie, kiwajšcego się w bezgłonej medytacji. Chwilami wynurzał głowę z tych rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu, otwierał usta, mlaskał z niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i rozglšdał się bezradnie, jakby czego szukajšc. Wówczas bywało, że zbiegał po cichu z łóżka w kšt pokoju, pod cianę, na której wisiał zaufany instrument. Był to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na uncje i napełnionej ciemnym fluidem. Mój ojciec łšczył się z tym instrumentem długš kiszkš gumowš, jakby krętš, bolesnš pępowinš, i tak połšczony z żałosnym przyrzšdem--nieruchomiał w skupieniu, a oczy jego ciemniały, za na twarz przybladłš występował wyraz cierpienia czy jakiej występnej rozkoszy. Potem znów przychodziły dni cichej skupionej pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedział w wietle lampy stołowej, wród poduszek wielkiego łoża, a pokój ogromniał górš w cieniu umbry, który go łšczył z wielkim żywiołem nocy miejskiej za oknem - czuł, nie patrzšc, że przestrzeń obrasta go pulsujšcš gęstwinš tapet, pełnš szeptów, syków i seplenień. Słyszał, nie patrzšc, tę zmowę pełnš porozumiewawczych mrugnięć perskich oczu, rozwijajšcych się wród kwiatów małżowin usznych, które słuchały, i ciemnych ust, które się umiechały. Wówczas pogršżał się pozornie jeszcze bardziej w pracę, liczył i sumował, bojšc się zdradzić ten gniew, który w nim wzbierał, i walczšc z pokusš, żeby z nagłym krzykiem nie rzucić się na olep za siebie i nie pochwycić pełnych garci tych kędzierzawych arabesek, tych pęków oczu i uszu, które noc wyroiła ze siebie i które rosły i zwielokrotniały się, wymajaczajšc coraz nowe pędy i odnogi z macierzystego pępka ciemnoci. I uspokajał się dopiero, gdy z odpływem nocy tapety więdły, zwijały się, gubiły licie i kwiaty i przerzedzały się jesiennie, przepuszczajšc dalekie witanie. Wtedy wród wiergotu tapetowych ptaków, w żółtym zimowym wicie zasypiał na parę godzin gęstym, czarnym snem. Od dni, od tygodni, gdy zdawał się być pogršżonym w zawiłych konto-korrentach--myl jego zapuszczała się tajnie w labirynty własnych wnętrznoci. Wstrzymywał oddech i nasłuchiwał. I gdy wzrok jego wracał zbielały i mętny z tamtych głębin, uspokajał go umiechem. Nie wierzył jeszcze i odrzucał jak absurd te uroszczenia, te propozycje, które nań napierały. Za dnia były to jakby rozumowania i perswazje, długie, monotonne rozważania prowadzone półgłosem i pełne humorystycznych interiudiów, filuternych przekomarzań. Ale nocš podnosiły się te głosy namiętniej. Żšdanie wracało coraz wyraniej i doniosłej i słyszelimy, jak rozmawiał z Bogiem, proszšc się jak gdyby i wzbraniajšc przed czym, co natarczywie żšdało i domagało się. Aż pewnej nocy podniósł się ten głos gronie i nieodparcie, żšdajšc, aby mu dał wiadectwo usty i wnętrznociami swymi. I usłyszelimy, jak duch weń wstšpił, jak podnosi się z łóżka, długi i rosnšcy gniewem proroczym, dławišc się hałaliwymi słowy, które wyrzucał jak mitralieza. Słyszelimy łomot walki i jęk ojca, jęk tytana ze złamanym biodrem, który jeszcze uršga. Nie widziałem nigdy proroków Starego Testamentu, ale na widok tego męża, którego gniew boży obalił, rozkraczonego szeroko na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmurš rozpaczliwych łamańców, nad którymi wyżej jeszcze unosił się głos jego, obcy i twardy--zrozumiałem gniew boży więtych mężów. Był to dialog grony jak mowa piorunów. Łamańce rak jego rozrywały niebo na sztuki, a w szczelinach ukazywała się twarz Jehowy, wzdęta gniewem i plujšca przekleństwa. Nie patrzšc widziałem go, gronego Demiurga, jak leżšc na ciemnociach jak na Synaju, wsparłszy potężne dłonie na karniszu firanek, przykładał ogromnš twarz do górnych szyb okna, na których płaszczył się potwornie mięsisty nos jego. Słyszałem jego głos w przerwach proroczej tyrady mego ojca, słyszałem te potężne warknięcia wzdętych warg, od których szyby brzęczały, mieszajšce się z wybuchami zaklęć, lamentów, grób mego ojca. Czasami głosy przycichały i zżymały się z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybuchały wielkim zgiełkliwym hałasem, burzš zmieszanych szlochów i przekleństw. Z nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemnoci wionęła przez pokój. W wietle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej bielinie, jak ze straszliwym przekleństwem wylewał potężnym chlustem w okno zawartoć nocnika w noc szumišcš jak muszla. 2 Mój ojciec powoli zanikał, wišdł w oczach. Przykucnięty pod wielkimi poduszkami, dziko nastroszony kępami siwych włosów, rozmawiał z sobš półgłosem, pogršżony cały w jakie zawiłe wewnętrzne afery. Zdawać się mogło, że osobowoć jego rozpadła się na wiele pokłóconych i rozbieżnych jani, gdyż kłócił się ze sobš głono, pertraktował usilnie i namiętnie, przekonywał i prosił, to znowu zdawał się przewodniczyć zgromadzeniu wielu interesantów, których usiłował z całym nakładem żarliwoci i swady pogodzić. Ale za każdym razem te hałaliwe zebrania, pełne goršcych temperamentów, rozpryskiwały się przy końcu, wród klštw, złorzeczeń i obelg. Potem przyszedł okres jakiego uciszenia, ukojenia wewnętrznego, błogiej pogody ducha. Znowu wielkie folianty rozłożone były na łóżku, na stole, na podłodze i jaki benedyktyński spokój pracy zalegał w wietle lampy nad białš pocielš łóżka, nad pochylonš siwš głowš mego ojca. Ale gdy matka pónym wieczorem wracała ze sklepu, ojciec ożywiał się, przywoływał jš do siebie i z dumš pokazywał jej wietne, kolorowe odbijanki, którymi skrzętnie wylepił stronice księgi głównej. Zauważylimy wówczas wszyscy, że ojciec zaczšł z dnia na dzień maleć jak orzech, który zsycha się wewnštrz łupiny. Zanikowi temu nie towarzyszył bynajmniej upadek sił. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwoć zdawały się poprawiać. Często miał się teraz głono i szczebiotliwie, zanosił się wprost od miechu, albo też pukał w łóżko i odpowiadał sobie proszę w różnych tonacjach, całymi godzinami. Od czasu do czasu złaził z łóżka, wspinał się na szafę i przykucnięty pod sufitem porzšdkował co w starych gratach, pełnych rdzy i kurzu. Niekiedy ustawiał sobie dwa krzesła naprzeciw siebie i wspierajšc się rękami o poręcze, bujał się nogami wstecz i naprzód, szukajšc rozpromienionymi oczyma w naszych twarzach wyrazów podziwu i zachęty. Z Bogiem, zdaje się, pogodził się zupełnie. Niekiedy w nocy ukazywała się twarz brodatego Demiurga w oknie sypialni, oblana ciemnš purpurš bengalskiego wiatła, i patrzyła przez chwilę dobrotliwie na upionego głęboko, którego piewne chrapanie zdawało się wędrować daleko po nieznanych obszarach wiatów sennych. Podczas długich, półciemnych popołudni tej pónej zimy ojciec mój zapadał od czasu do czasu na całe godziny w gęsto zastawione gratami zakamarki, szukajšc czego zawzięcie. I nieraz bywało podczas obiadu, gdy zasiadalimy wszyscy do stołu, brakło ojca. Wówczas matka musiała długo wołać Jakubie! i stukać łyżkš w stół, zanim wylazł z jakiej szafy, oblepiony szmatami pajęczyny i kurzu, z wzrokiem nieprzytomnym i pogršżonym w zawiłych, a jemu tylko wiadomych sprawach, które go zaprzštały. Czasem wdrapywał się na karnisz i przybierał nieruchomš pozę symetrycznie do wielkiego wypchanego sępa, który po drugiej stronie okna zawieszony był na cianie. W tej nieruchomej, przykucniętej pozie, z wzrokiem zamglonym i z minš chytrze umiechniętš trwał godzinami, ażeby z nagła przy czyim wejciu zatrzepotać rękoma jak skrzydłami i zapiać jak kogut. Przestalimy zwracać uwagę na te dziwactwa, w które się z dnia na dzień głębiej wplštywał. Wyzbyty jakby zupełnie cielesnych potrzeb, nie przyjmujšc tygodniami pokarmu, pogršżał się z dniem każdym głębiej w zawiłe i dziwaczne afery, dla których nie mielimy zrozumienia. Niedosięgły dla naszych perswazji i prób, odpowiadał urywkami swego wewnętrznego monologu, którego przebiegu nic z zewnštrz zmšcić nie mogło. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie ożywiony, z wypiekami na suchych policzkach nie zauważał nas i przeoczał. Przywyklimy do jego nieszkodliwej obecnoci, do jego cichego gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego wiegotu, którego trele przebiegały niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy już znikał niekiedy na wiele dni, podziewał się gdzie w zapadłych zakamarkach mieszkania i nie można go było znaleć. Stopniowo te zniknięcia przestały sprawiać na nas wrażenie, przywyklimy do nich i kiedy po wielu dniach znów się pojawiał, o parę cali mniejszy i chudszy, nie zatrzymywało to na dłużej naszej uwagi. Przestalimy po prostu brać go w rachubę, tak bardzo oddalił się od wszystkiego, co ludzkie i co rzeczywiste. Węzeł po węle odluniał się od nas, punkt po punkcie gubił zwišzki łšczšce go ze wspólnotš ludzkš. To, co jeszcze z niego pozostało, to trochę cielesnej powłoki i ta garć bezsensownych dziwactw - mogły zniknšć pewnego dnia, tak samo nie zauważone jak szara kupka mieci, gromadzšca się w kšcie, którš Adela co dzień wynosiła na mietnik. PTAKI Nadeszły żółte, pełne nudy dni zimowe. Zrudziałš ziemię pokrywał dziurawy, przetarty, za krótki obrus niegu. Na wiele dachów nie starczyło go i stały czarne lub rdzawe, gontowe strzechy i arki kryjšce w sobie zakopcone przestrzenie strychów--czarne, zwęglone katedry, najeżone żebrami krokwi, płatwi i bantów--ciemne płuca wichrów zimowych. Każdy wit odkrywał nowe kominy i dymniki, wyrosłe w nocy, wydęte przez wicher nocny, czarne piszczałki organów diabelskich. Kominiarze nie mogli opędzić się od wron, które na kształt żywych czarnych lici obsiadały wieczorem gałęzie drzew pod kociołem, odrywały się znów, trzepocšc, by wreszcie przylgnšć, każda do właciwego miejsca na właciwej gałęzi, a o wicie ulatywały wielkimi stadami--tumany sadzy, płatki kopciu, falujšce i fantastyczne, plamišc migotliwym krakaniem mętnożółte smugi witu. Dni stwardniały od zimna i nudy, jak zeszłoroczne bochenki chleba. Napoczynano je tępymi nożami, bez apetytu, z leniwš sennociš. Ojciec nie wychodził już z domu. Palił w piecach, studiował nigdy niezgłębionš istotę ognia, wyczuwał słony, metaliczny posmak i wędzony zapach zimowych płomieni, chłodnš pieszczotę salamander, liżšcych błyszczšcš sadzę w gardzieli komina. Z zamiłowaniem wykonywał w owych dniach wszystkie reparatury w górnych regionach pokoju. O każdej porze dnia można go było widzieć, jak--przykucnięty na szczycie drabiny--majstrował co przy suficie, przy kamiszach wysokich okien, przy kulach i łańcuchach lamp wiszšcych. Zwyczajem malarzy posługiwał się drabinš jak ogromnymi szczudłami i czuł się dobrze w tej ptasiej perspektywie, w pobliżu malowanego nieba, arabesek i ptaków sufitu. Od spraw praktycznego życia oddalał się coraz bardziej. Gdy matka, pełna troski i zmartwienia z powodu jego stanu, starała się go wcišgnšć w rozmowę o interesach, o płatnociach najbliższego ultimo, słuchał jej z roztargnieniem, pełen niepokoju, z drgawkami w nieobecnej twarzy. I bywało, że przerywał jej nagle zaklinajšcym gestem ręki, ażeby pobiec w kšt pokoju, przylgnšć uchem do szpary w podłodze i z podniesionymi palcami wskazujšcymi obu ršk, wyrażajšcymi najwyższš ważnoć badania--nasłuchiwać. Nie rozumielimy wówczas jeszcze smutnego tła tych ekstrawagancji, opłakanego kompleksu, który dojrzewał w głębi. Matka nie miała nań żadnego wpływu, natomiast wielkš czciš i uwagš darzył Adelę. Sprzštanie pokoju było dlań wielkš i ważnš ceremoniš, której nie zaniedbywał nigdy być wiadkiem, ledzšc z mieszaninš strachu i rozkosznego dreszczu wszystkie manipulacje Adeli. Wszystkim jej czynnociom przypisywał głębsze, symboliczne znaczenie. Gdy dziewczyna młodymi i miałymi ruchami posuwała szczotkę na długim dršżku po podłodze, było to niemal ponad jego siły. Z oczu jego lały się wówczas łzy, twarz zanosiła się od cichego miechu, a ciałem wstrzšsał rozkoszny spazm orgazmu. Jego wrażliwoć na łaskotki dochodziła do szaleństwa. Wystarczyło, by Adela skierowała doń palec ruchem oznaczajšcym łaskotanie, a już w dzikim popłochu uciekał przez wszystkie pokoje, zatrzaskujšc za sobš drzwi, by wreszcie w ostatnim pać brzuchem na łóżko i wić się w konwulsjach miechu pod wpływem samego obrazu wewnętrznego, któremu nie mógł się oprzeć. Dzięki temu miała Adela nad ojcem władzę niemal nieograniczonš. W tym to czasie zauważylimy u ojca po raz pierwszy namiętne zainteresowanie dla zwierzšt. Była to poczštkowo namiętnoć myliwego i artysty zarazem, była może także głębsza, zoologiczna sympatia kreatury dla pokrewnych, a tak odmiennych form życia, eksperymentowanie w nie wypróbowanych rejestrach bytu. Dopiero w póniejszej fazie wzięła sprawa ten niesamowity, zaplštany, głęboko grzeszny i przeciwny naturze obrót, którego lepiej nie wywlekać na wiatło dzienne. Zaczęło się to od wylęgania jaj ptasich. Z wielkim nakładem trudu i pieniędzy sprowadzał ojciec z Hamburga, z Holandii, z afrykańskich stacji zoologicznych zapłodnione jaja ptasie, które dawał do wylęgania ogromnym kurom belgijskim. Był to proceder nader zajmujšcy i dla mnie--to wykluwanie się pisklšt, prawdziwych dziwotworów w kształcie i ubarwieniu. Nie podobna było dopatrzyć się w tych monstrach o ogromnych, fantastycznych dziobach, które natychmiast po urodzeniu rozdzierały się szeroko, syczšc żarłocznie czeluciami gardła, w tych jaszczurach o wštłym, nagim ciele garbusów--przyszłych pawi, bażantów, głuszców i kondorów. Umieszczony w koszykach, w wacie, smoczy ten pomiot podnosił na cienkich szyjach lepe, bielmem zarosle głowy, kwaczšc bezgłonie z niemych gardzieli. Mój ojciec chodził wzdłuż półek w zielonym fartuchu, jak ogrodnik wzdłuż inspektów z kaktusami, i wywabiał z nicoci te pęcherze lepe, pulsujšce życiem, te niedołężne brzuchy, przyjmujšce wiat zewnętrzny tylko w formie jedzenia, te narole życia, pnšce się omackiem ku wiatłu. W parę tygodni póniej, gdy te lepe pšczki życia pękły do wiatła, napełniły się pokoje kolorowym pogwarem, migotliwym wiergotem swych nowych mieszkańców. Obsiadały one karnisze firanek, gzymsy szaf, gniedziły się w gęstwinie cynowych gałęzi i arabesek wieloramiennych lamp wiszšcych. Gdy ojciec studiował wielkie ornitologiczne kompendia i wertował kolorowe tablice, zdawały się ulatywać z nich te pierzaste fantazmaty i napełniać pokój kolorowym trzepotem, płatami purpury, strzępami szafiru, grynszpanu i srebra. Podczas karmienia tworzyły one na podłodze barwnš, falujšcš grzšdkę, dywan żywy, który za czyim niebacznym wejciem rozpadał się, rozlatywał w ruchome kwiaty, trzepocšce w powietrzu, aby w końcu rozmiecić się w górnych regionach pokoju. W pamięci pozostał mi szczególnie jeden kondor, ogromny ptak o szyi nagiej, twarzy pomarszczonej i wybujałej narolami. Był to chudy asceta, lama buddyjski, pełen niewzruszonej godnoci w całym zachowaniu, kierujšcy się żelaznym ceremoniałem swego wielkiego rodu. Gdy siedział naprzeciw ojca, nieruchomy w swej monumentalnej pozycji odwiecznych bóstw egipskich, z okiem zawleczonym białawym bielmem, które zasuwał z boku na renice, ażeby zamknšć się zupełnie w kontemplacji swej dostojnej samotnoci--wydawał się ze swym kamiennym profilem starszym bratem mego ojca. Ta sama materia ciała, cięgien i pomarszczonej twardej skóry, ta sama twarz wyschła i kocista, te same zrogowaciałe, głębokie oczodoły. Nawet ręce, silne w węzłach, długie, chude dłonie ojca, z wypukłymi paznokciami, miały swój analogon w szponach kondora. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, widzšc go tak upionego, że mam przed sobš mumię--wyschłš i dlatego pomniejszonš mumię mego ojca. Sšdzę, że i uwagi matki nie uszło to przedziwne podobieństwo, chociaż nigdy nie poruszalimy tego tematu. Charakterystyczne jest, że kondor używał wspólnego z moim ojcem naczynia nocnego. Nie poprzestajšc na wylęganiu coraz nowych egzemplarzy, ojciec mój urzšdzał na strychu wesela ptasie, wysyłał swatów, uwišzywał w lukach i dziurach strychu ponętne, stęsknione narzeczone i osišgnšł w samej rzeczy to, że dach naszego domu, ogromny, dwuspadowy dach gontowy, stał się prawdziwš gospodš ptasiš, arkš Noego, do której zlatywały się wszelkiego rodzaju skrzydlacze z dalekich stron. Nawet długo po zlikwidowaniu ptasiego gospodarstwa utrzymywała się w wiecie ptasim ta tradycja naszego domu i w okresie wiosennych wędrówek spadały nieraz na nasz dach całe chmary żurawi, pelikanów, pawi i wszelkiego ptactwa. Impreza ta wzięła jednak niebawem--po krótkiej wietnoci--smutny obrót. Wkrótce okazała się bowiem konieczna translokacja ojca do dwóch pokojów na poddaszu, które służyły za rupieciarnie. Stamtšd dochodził już o wczesnym wicie zmieszany klangor głosów ptasich. Drewniane pudła pokojów na strychu, wspomagane rezonansem przestrzeni dachowej, dwięczały całe od szumu, trzepotu, piania, tokowania i gulgotu. Tak stracilimy ojca z widoku na przecišg kilku tygodni. Rzadko tylko schodził do mieszkania i wtedy moglimy zauważyć, że zmniejszył się jakoby, schudł i skurczył. Niekiedy przez zapomnienie zrywał się z krzesła przy stole i trzepišc rękoma jak skrzydłami, wydawał pianie przecišgłe, a oczy zachodziły mu mgłš bielma. Potem, zawstydzony, miał się razem z nami i starał się ten incydent obrócić w żart. Pewnego razu w okresie generalnych porzšdków zjawiła się niespodzianie Adela w państwie ptasim ojca. Stanšwszy we drzwiach, załamała ręce nad fetorem, który się unosił w powietrzu, oraz nad kupami kału, zalegajšcego podłogi, stoły i meble. Szybko zdecydowana otworzyła okno, po czym przy pomocy długiej szczotki wprawiła całš masę ptasiš w wirowanie. Wzbił się piekielny tuman piór, skrzydeł i krzyku, w którym Adela, podobna do szalejšcej Menady, zakrytej młyńcem swego tyrsu, tańczyła taniec zniszczenia. Razem z ptasiš gromadš ojciec mój, trzepišc rękoma, w przerażeniu próbował wznieć się w powietrze. Zwolna przerzedzał się tuman skrzydlaty, aż w końcu na pobojowisku została sama Adela, wyczerpana, dyszšca, oraz mój ojciec z minš zafrasowanš i zawstydzonš, gotów do przyjęcia każdej kapitulacji. W chwilę póniej schodził mój ojciec ze schodów swojego dominium--człowiek złamany, król-banita, który stracił tron i królowanie. MANEKINY Ta ptasia impreza mego ojca była ostatnim wybuchem kolorowoci, ostatnim i wietnym kontrmarszem fantazji, który ten niepoprawny improwizator, ten fechtmistrz wyobrani poprowadził na szańce i okopy jałowej i pustej zimy. Dzi dopiero rozumiem samotne bohaterstwo, z jakim sam jeden wydał on wojnę bezbrzeżnemu żywiołowi nudy drętwišcej miasto. Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony bronił ten mšż przedziwny straconej sprawy poezji. Był on cudownym młynem, w którego leje sypały się otręby pustych godzin, ażeby w jego trybach zakwitnšć wszystkimi kolorami i zapachami korzeni Wschodu. Ale przywykli do wietnego kuglarstwa tego metafizycznego prestidigitatora, bylimy skłonni zapoznawać wartoć jego suwerennej magii, która nas ratowała od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie spotkał żaden wyrzut za jej bezmylny i tępy wandalizm. Przeciwnie, czulimy jakie niskie zadowolenie, haniebnš satysfakcję z ukrócenia tych wybujałoci, których kosztowalimy łakomie do syta, ażeby potem uchylić się perfidnie od odpowiedzialnoci za nie. A może był w tej zdradzie i tajny pokłon w stronę zwycięskiej Adeli, której przypisywalimy niejasno jakš misje i posłannictwo sił wyższego rzędu. Zdradzony przez wszystkich, wycofał się ojciec bez walki z miejsc swej niedawnej chwały. Bez skrzyżowania szpad oddał w ręce wroga domenę swej byłej wietnoci. Dobrowolny banita usunšł się do pustego pokoju na końcu sieni i oszańcował się tam samotnociš. Zapomnielimy o nim. Obiegła nas znowu ze wszech stron żałobna szaroć miasta, zakwitajšc w oknach ciemnym liszajem witów, pasożytniczym grzybem zmierzchów, rozrastajšcym się w puszyste futro długich nocy zimowych. Tapety pokojów, rozlunione błogo za tamtych dni i otwarte dla kolorowych lotów owej skrzydlatej czeredy, zamknęły się znów w sobie, zgęstniały plšczšc się w monotonii gorzkich monologów. Lampy poczerniały i zwiędły jak stare osty i bodiaki. Wisiały teraz osowiałe i zgryliwe, dzwonišc cicho kryształkami szkiełek, gdy kto przeprawiał się omackiem przez zmierzch pokoju. Na próżno wetknęła Adela we wszystkie ramiona tych lamp kolorowe wiece, nieudolny surogat, blade wspomnienie wietnych iluminacji, którymi kwitły niedawno wiszšce ich ogrody. Ach! gdzie było to wiegotliwe pšczkowanie, to owocowanie popieszne i fantastyczne w bukietach tych lamp, z których jak z pękajšcych czarodziejskich tortów ulatywały skrzydlate fantazmaty, rozbijajšce powietrze na talie kart magicznych, rozsypujšc je w kolorowe oklaski, sypišce się gęstymi łuskami lazuru, pawiej, papuziej zieleni, metalicznych połysków, rysujšc w powietrzu linie i arabeski, migotliwe lady lotów i kołowań, rozwijajšc kolorowe wachlarze trzepotów, utrzymujšce się długo po przelocie w bogatej i błyskotliwej atmosferze, Jeszcze teraz kryły się w głębi zszarzałej aury echa i możliwoci barwnych rozbłysków, lecz nikt nie nawiercał fletem, nie dowiadczał widrem zmętniałych słojów powietrznych. Tygodnie te stały pod znakiem dziwnej sennoci. Łóżka cały dzień nie zacielone, zawalone pocielš zmiętš i wytarzanš od ciężkich snów, stały jak głębokie łodzie gotowe do odpływu w mokre i zawiłe labirynty jakiej czarnej, bezgwiezdnej Wenecji. O głuchym wicie Adela przynosiła nam kawę. Ubieralimy się leniwie w zimnych pokojach, przy wietle wiecy odbitej wielokrotnie w czar-nych szybach okien. Poranki te były pełne bezładnego krzštania się, rozwlekłego szukania w różnych szufladach i szafach. Po całym mieszkaniu słychać było kłapanie pantofelków Adeli. Subiekci zapalali latarnie, brali z ršk matki wielkie klucze sklepowe i wychodzili w gęstš, wirujšcš ciemnoć. Matka nie mogła dojć do ładu z toaletš. wiece dogasały w lichtarzu. Adela przepadała gdzie w odległych pokojach lub na strychu, gdzie rozwieszała bieliznę. Nie można jej się było dowołać. Młody jeszcze, mętny i brudny ogień w piecu lizał zimne, błyszczšce narole sadzy w gardzieli komina. wieca gasła, pokój pogršżał się w ciemnoci. Z głowami na obrusie stołu, wród resztek niadania zasypialimy na wpół ubrani. Leżšc twarzami na futrzanym brzuchu ciemnoci, odpływalimy na jego falistym oddechu w bezgwiezdnš nicoć. Budziło nas głone sprzštanie Adeli. Matka nie mogła uporać się z toaletš. Nim skończyła czesanie, subiekci wracali na obiad. Mrok na rynku przybierał kolor złotawego dymu. Przez chwilę z tych dymnych miodów, z tych mętnych bursztynów mogły się rozpowić kolory najpiękniejszego popołudnia. Ale szczęliwy moment mijał, amalgamat witu przekwitał, wezbrany ferment dnia, już niemal docigły, opadał z powrotem w bezsilnš szaroć. Zasiadalimy do stołu, subiekci zacierali czerwone z zimna ręce i nagle proza ich rozmów sprowadzała od razu pełny dzień, szary i pusty wtorek, dzień bez tradycji i bez twarzy. Ale gdy pojawiał się na stole półmisek z rybš w szklistej galarecie, dwie duże ryby leżšce bok przy boku, głowš do ogona jak figura zodiakalna, odpoznawalimy w nich herb owego dnia, emblemat kalendarzowy bezimiennego wtorku, i rozbieralimy go pospiesznie między siebie, pełni ulgi, że dzień odzyskał w nim swš fizjonomię. Subiekci spożywali go z namaszczeniem, z powagš kalendarzowej ceremonii. Zapach pieprzu rozchodził się po pokoju. A gdy wytarli bułkš ostatek galarety ze swych talerzy, rozważajšc w myli heraldykę następnych dni tygodnia, i na półmisku zostawały tylko głowy z wygotowanymi oczyma--czulimy wszyscy, że dzień został wspólnymi siłami pokonany i że reszta nie wchodziła już w rachubę. W samej rzeczy z resztš tš, wydanš na jej łaskę, Adela nie robiła sobie długich ceregieli. Wród brzęku garnków i chlustów zimnej wody likwidowała z energiš tych parę godzin do zmierzchu, które matka przesypiała na otomanie. Tymczasem w jadalni przygotowywano już scenerię wieczoru. Polda i Paulina, dziewczęta do szycia, rozgospodarowywały się w niej z rekwizytami swego fachu. Na ich ramionach wniesiona wchodziła do pokoju milczšca, nieruchoma pani, dama z kłaków i płótna, z czarnš drewnianš gałkš zamiast głowy. Ale ustawiona w kšcie, między drzwiami a piecem, ta cicha dama stawała się paniš sytuacji. Ze swego kšta, stojšc nieruchomo, nadzorowała w milczeniu pracę dziewczšt. Pełna krytycyzmu i niełaski przyjmowała ich starania i umizgi, z jakimi przyklękały przed niš, przymierzajšc fragmenty sukni, znaczone białš fastrygš. Obsługiwały z uwagš i cierpliwociš milczšcy idol, którego nic zadowolić nie mogło. Ten moloch był nieubłagany, jak tylko kobiece molochy być potrafiš, i odsyłał je wcišż na nowo do pracy, a one, wrzecionowate i smukłe, podobne do szpuli drewnianych, z których odwijały się nici, i tak ruchliwe jak one, manipulowały zgrabnymi ruchami nad tš kupš jedwabiu i sukna, wcinały się szczękajšcymi nożycami w jej kolorowš masę, furkotały maszynš, depcšc pedał lakierkowš, taniš nóżkš, a dookoła nich rosła kupa odpadków, różnokolorowych strzępów i szmatek, jak wyplute łuski i plewy dookoła dwóch wybrednych i marnotrawnych papug. Krzywe szczęki nożyc otwierały się ze skrzypieniem, jak dzioby tych kolorowych ptaków. Dziewczęta deptały nieuważnie po barwnych obrzynkach, brodzšc niewiadomie niby w mietniku możliwego jakiego karnawału, w rupieciami jakiej wielkiej nieurzeczywistnionej maskarady. Otrzepywały się ze szmatek z nerwowym miechem, łaskotały oczyma zwierciadła. Ich dusze, szybkie czarodziejstwo ich ršk było nie w nudnych sukniach, które zostawały na stole, ale w tych setkach odstrzygnięć, w tych wiórach lekkomylnych i płochych, którymi zasypać mogły cale miasto, jak kolorowš fantastycznš nieżycš. Nagle było im goršco i otwierały okno, ażeby w niecierpliwoci swej samotni, w głodzie obcych twarzy, przynajmniej bezimiennš twarz zobaczyć, do okna przyciniętš. Wachlowały rozpalone swe policzki przed wzbierajšcš firankami nocš zimowš-- odsłaniały płonšce dekolty, pełne nienawici do siebie i rywalizacji, gotowe stanšć do walki o tego pierrota, którego by ciemny powiew nocy przywiał na okno. Ach! jak mało wymagały one od rzeczywistoci. Miały wszystko w sobie, miały nadmiar wszystkiego w sobie. Ach! byłby im wystarczył pierrot wypchany trocinami, jedno-dwa słowa, na które od dawna czekały, by móc wpać w swš rolę dawno przygotowanš, z dawna tłoczšcš się na usta, pełnš słodkiej i strasznej goryczy, ponoszšcš dziko, jak stronice romansu połykane nocš wraz ze łzami ronionymi na wypieki lic. Podczas jednej ze swych wędrówek wieczornych po mieszkaniu, przedsiębranych pod nieobecnoć Adeli, natknšł się mój ojciec na ten cichy seans wieczorny. Przez chwilę stał w ciemnych drzwiach przyległego pokoju, z lampš w ręku, oczarowany scenš pełnš goršczki i wypieków, tš idyllš z pudru, kolorowej bibułki i atropiny, której jako tło pełne znaczenia podłożona była noc zimowa, oddychajšca wród wzdętych firanek okna. Nakładajšc okulary, zbliżył się w paru krokach i obszedł dookoła dziewczęta, owiecajšc je podniesionš w ręku lampš. Przecišg z otwartych drzwi podniósł firanki u okna, panienki dawały się oglšdać, kręcšc się w biodrach, polniewajšc emališ oczu, lakiem skrzypišcych pantofelków, sprzšczkami podwišzek pod wzdętš od wiatru sukienkš; szmatki jęły umykać po podłodze, jak szczury, ku uchylonym drzwiom ciemnego pokoju, a ojciec mój przyglšdał się uważnie prychajšcym osóbkom, szepcšc półgłosem:-- Genus avium... jeli się nie mylę, scansores albo pistacci... w najwyższym stopniu godne uwagi. Przypadkowe to spotkanie stało się poczštkiem całej serii seansów, podczas których ojciec mój zdołał rychło oczarować obie panienki urokiem swej przedziwnej osobistoci. Odpłacajšc się za pełnš galanterii i dowcipu konwersację, którš zapełniał im pustkę wieczorów--dziewczęta pozwalały zapalonemu badaczowi studiować strukturę swych szczupłych i tandetnych ciałek. Działo się to w toku konwersacji, z powagš i wytwornociš, która najryzykowniejszym punktom tych badań odbierała dwuznaczny ich pozór. Odsuwajšc pończoszkę z kolana Pauliny i studiujšc rozmiłowanymi oczyma zwięzłš i szlachetnš konstrukcję przegubu, ojciec mój mówił:--Jakże pełna uroku i jak szczęliwa jest forma bytu, którš panie obrały. Jakże piękna i prosta jest teza, którš dano wam swym życiem ujawnić. Lecz za to z jakim mistrzostwem, z jakš finezjš wywišzujš się panie z tego zadania. Gdybym odrzucajšc respekt przed Stwórcš, chciał się zabawić w krytykę stworzenia, wołałbym:--mniej treci, więcej formy! Ach, jakby ulżył wiatu ten ubytek treci. Więcej skromnoci w zamierzeniach, więcej wstrzemięliwoci w pretensjach--panowie demiurdzy--a wiat byłby doskonalszy!--wołał mój ojciec akurat w momencie, gdy dłoń jego wyłuskiwała białš łydkę Pauliny z uwięzi pończoszki. W tej chwili Adela stanęła w otwartych drzwiach jadalni, niosšc tacę z podwieczorkiem. Było to pierwsze spotkanie dwu tych wrogich potęg od czasu wielkiej rozprawy. My wszyscy, którzy asystowalimy przy tym spotkaniu, przeżylimy chwilę wielkiej trwogi. Było nam nadwyraz przykro być wiadkami nowego upokorzenia i tak już ciężko dowiadczonego męża. Mój ojciec powstał z klęczek bardzo zmieszany, falš po fali zabarwiała się jego twarz coraz ciemniej napływem wstydu. Ale Adela znalazła się niespodzianie na wysokoci sytuacji. Podeszła z umiechem do ojca i dała mu prztyczka w nos. Na to hasło Polda i Paulina klasnęły rado-nie w dłonie, zatupotały nóżkami i uwiesiwszy się z obu stron u ramion ojca, obtańczyły z nim stół dookoła. W ten sposób, dzięki dobremu sercu dziewczšt, rozwiał się zarodek przykrego konfliktu w ogólnej wesołoci. Oto jest poczštek wielce ciekawych i dziwnych prelekcji, które mój ojciec, natchniony urokiem tego małego i niewinnego audytorium, odbywał w następnych tygodniach owej wczesnej zimy. Jest godne uwagi, jak w zetknięciu z niezwykłym tym człowiekiem rzeczy wszystkie cofały się niejako do korzenia swego bytu, odbudowywały swe zjawisko aż do metafizycznego jšdra, wracały niejako do pierwotnej idei, ażeby w tym punkcie sprzeniewierzyć się jej i przechylić w te wštpliwe, ryzykowne i dwuznaczne regiony, które nazwiemy tu krótko regionami wielkiej herezji. Nasz herezjarcha szedł wród rzeczy jak magnetyzer, zarażajšc je i uwodzšc swym niebezpiecznym czarem. Czy mam nazwać i Paulinę jego ofiarš? Stała się ona w owych dniach jego uczennicš, adeptkš jego teoryj, modelem jego eksperymentów. Tutaj postaram się wyłożyć z należytš ostrożnociš, i unikajšc zgorszenia, tę nader kacerskš doktrynę, która opętała wówczas na długie miesišce mego ojca i opanowała wszystkie jego poczynania. TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA KSIĘGA RODZAJU Demiurgos--mówił mój ojciec--nie posiadł monopolu na tworzenie--tworzenie jest przywilejem wszystkich duchów. Materii dana jest nieskończona płodnoć, niewyczerpana moc życiowa i zarazem uwodna siła pokusy, która nas nęci do formowania. W głębi materii kształtujš się niewyrane umiechy, zawišzujš się napięcia, zgęszczajš się próby kształtów. Cała materia faluje od nieskończonych możliwoci, które przez niš przechodzš mdłymi dreszczami. Czekajšc na ożywcze tchnienie ducha, przelewa się ona w sobie bez końca, kusi tysišcem słodkich okršglizn i miękkoci, które z siebie w lepych rojeniach wymajacza. Pozbawiona własnej inicjatywy, lubieżnie podatna, po kobiecemu plastyczna, uległa wobec wszystkich impulsów--stanowi ona teren wyjęty spod prawa, otwarty dla wszelkiego rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmów, domenę wszelkich nadużyć i wštpliwych manipulacji demiurgicznych. Materia jest najbierniejszš i najbezbronniejszš istotš w kosmosie. Każdy może jš ugniatać, formować, każdemu jest posłuszna. Wszystkie organizacje materii sš nietrwałe i lune, łatwe do uwstecznienia i rozwišzania. Nie ma żadnego zła w redukcji życia do form innych i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem. Jest ono nieraz koniecznym gwałtem wobec opornych i skostniałych form bytu, które przestały być zajmujšce. W interesie ciekawego i ważnego eksperymentu może ono nawet stanowić zasługę. Tu jest punkt wyjcia dla nowej apologii sadyzmu. Mój ojciec był niewyczerpany w gloryfikacji tego przedziwnego elementu, jakim była materia.--Nie ma materii martwej-- nauczał--martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywajš się nieznane formy życia. Skala tych form jest nieskończona, a odcienie i niuanse niewyczerpane. Demiurgos był w posiadaniu ważnych i ciekawych recept twórczych. Dzięki nim stworzył on mnogoć rodzajów, odnawiajšcych się własnš siłš. Nie wiadomo, czy recepty te kiedykolwiek zostanš zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdyż jeliby nawet te klasyczne metody kreacji okazały się raz na zawsze niedostępne, pozostajš pewne metody illegalne, cały bezmiar metod heretyckich i występnych. W miarę jak ojciec od tych ogólnych zasad kosmogonii zbliżał się do terenu swych cianiejszych zainteresowań, głos jego zniżał się do wnikliwego szeptu, wykład stawał się coraz trudniejszy i zawilszy, a wyniki, do których dochodził, gubiły się w coraz bardziej wštpliwych i ryzykownych regionach. Gestykulacja jego nabierała ezoterycznej solennoci. Przymykał jedno oko, przykładał dwa palce do czoła, chytroć jego spojrzenia stawała się wprost niesamowita. Wwiercał się tš chytrociš w swe interlokutorki, gwałcił cynizmem tego spojrzenia najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosięgał wymykajšce się w najgłębszym zakamarku, przypierał do ciany i łaskotał, drapał ironicznym palcem, póki nie dołaskotał się błysku zrozumienia i miechu, miechu przyznania i porozumienia się, którym w końcu musiało się kapitulować. Dziewczęta siedziały nieruchomo, lampa kopciła, sukno pod igłš maszyny dawno się zsunęło, a maszyna stukotała pusto, stębnujšc czarne, bezgwiezdne sukno, odwijajšce się z postawu nocy zimowej za oknem.--Zbyt długo żylimy pod terrorem niedocigłej doskonałoci Demiurga--mówił mój ojciec--zbyt długo doskonałoć jego tworu paraliżowała naszš własnš twórczoć. Nie chcemy z nim konkurować. Nie mamy ambicji mu dorównać. Chcemy być twórcami we własnej, niższej sferze, pragniemy dla siebie twórczoci, pragniemy rozkoszy twórczej, pragniemy--jednym słowem--demiurgii.--Nie wiem, w czyim imieniu proklamował mój ojciec te postulaty, jaka zbiorowoć, jaka korporacja, sekta czy zakon, nadawała swš solidarnociš patos jego słowom. Co do nas, to bylimy dalecy od wszelkich zakusów demłurgicznych. Lecz ojciec mój rozwinšł tymczasem program tej wtórej demiurgii, obraz tej drugiej generacji stworzeń, która stanšć miała w otwartej opozycji do panujšcej epoki.--Nie zależy nam--mówił on--na tworach o długim oddechu, na istotach na dalekš metę. Nasze kreatury nie będš bohaterami romansów w wielu tomach. Ich role będš krótkie, lapidarne, ich charaktery--bez dalszych planów. Często dla jednego gestu, dla jednego słowa podejmiemy się trudu powołania ich do życia na tę jednš chwilę. Przyznajemy otwarcie: nie będziemy kładli nacisku na trwałoć ani solidnoć wykonania, twory nasze będš jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz zrobione. Jeli będš to ludzie, to damy im na przykład tylko jednš stronę twarzy, jednš rękę, jednš nogę, tę mianowicie, która im będzie w ich roli potrzebna. Byłoby pedanteriš troszczyć się o ich drugš, nie wchodzšcš w grę nogę. Z tyłu mogš być po prostu zaszyte płótnem lub pobielone. Naszš ambicję pokładać będziemy w tej dumnej dewizie: dla każdego gestu inny aktor. Do obsługi każdego słowa, każdego czynu powołamy do życia innego człowieka. Taki jest nasz smak, to będzie wiat według naszego gustu. Demiurgos kochał się w wytrawnych, doskonałych i skomplikowanych materiałach, my dajemy pierwszeństwo tandecie. Po prostu porywa nas, zachwyca tanioć, lichota, tandetnoć materiału. Czy rozumiecie--pytał mój ojciec--głęboki sens tej słaboci, tej pasji do pstrej bibułki, do papier mâ ché , do lakowej farby, do kłaków i trociny? To jest--mówił z bolesnym umiechem--nasza miłoć do materii jako takiej, do jej puszystoci i porowatoci, do jej jedynej, mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten wielki mistrz i artysta, czyni jš niewidzialnš, każe jej zniknšć pod grš życia. My, przeciwnie, kochamy jej zgrzyt, jej opornoć, jej pałubiastš niezgrabnoć. Lubimy pod każdym gestem, pod każdym ruchem widzieć jej ociężały wysiłek, jej bezwład, jej słodkš niedwiedziowatoć. Dziewczęta siedziały nieruchomo z szklanymi oczyma. Twarze ich były wycišgnięte i zgłupiałe zasłuchaniem, policzki podmalowane wypiekami, trudno było w tej chwili ocenić, czy należš do pierwszej, czy do drugiej generacji stworzenia.--Słowem--konkludował mój ojciec--chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i podobieństwo manekinu. Tu musimy dla wiernoci sprawozdawczej opisać pewien drobny i błahy incydent, który zaszedł w tym punkcie prelekcji i do którego nie przywišzujemy żadnej wagi. Incydent ten, całkowicie niezrozumiały i bezsensowny w tym danym szeregu zdarzeń, da się chyba wytłumaczyć jako pewnego rodzaju automatyzm szczštkowy, bez antecedensów i bez cišgłoci, jako pewnego rodzaju złoliwoć obiektu, przeniesiona w dziedzinę psychicznš. Radzimy czytelnikowi zignorować go z równš lekkomylnociš, jak my to czynimy. Oto jego przebieg: W chwili gdy mój ojciec wymawiał słowo manekin, Adela spojrzała na zegarek na bransoletce, po czym porozumiała się spojrzeniem z Poldš. Teraz wysunęła się wraz z krzesłem o pięd naprzód, podniosła brzeg sukni, wystawiła powoli stopę, opiętš w czarny jedwab, i wyprężyła jš jak pyszczek węża. Tak siedziała przez cały czas tej sceny, całkiem sztywno, z wielkimi, trzepoczšcymi oczyma, pogłębionymi lazurem atropiny, z Poldš i Paulina po obu bokach. Wszystkie trzy patrzyły rozszerzonymi oczami na ojca. Mój ojciec chrzšknšł, zamilkł, pochylił się i stał się nagle bardzo czerwony. W jednej chwili lineatura jego twarzy, dopiero co tak rozwichrzona i pełna wibracji, zamknęła się na spokorniałych rysach. On - herezjarcha natchniony, ledwo wypuszczony z wichru uniesienia--złożył się nagle w sobie, zapadł i zwinšł. A może wymieniono go na innego. Ten inny siedział sztywny, bardzo czerwony, ze spuszczonymi oczyma. Panna Polda podeszła i pochyliła się nad nim. Klepišc go lekko po plecach, mówiła tonem łagodnej zachęty:--Jakub będzie rozsšdny, Jakub posłucha, Jakub nie będzie uparty. No, proszę... Jakub, Jakub... Wypięty pantofelek Adeli drżał lekko i błyszczał jak języczek węża. Mój ojciec podniósł się powoli ze spuszczonymi oczyma, postšpił krok naprzód, jak automat, i osunšł się na kolana. Lampa syczała w ciszy, w gęstwinie tapet biegły tam i z powrotem wymowne spojrzenia, leciały szepty jadowitych języków, gzygzaki myli... TRAKTAT O MANEKINACH Cišg dalszy Następnego wieczora ojciec podjšł z odnowionš swadš ciemny i zawiły swój temat. Lineatura jego zmarszczek rozwijała się i zawijała z wyrafinowanš chytrociš. W każdej spirali ukryty był pocisk ironii. Ale czasami inspiracja rozszerzała kręgi jego zmarszczek, które rosły jakš ogromnš wirujšcš grozš, uchodzšc w milczšcych wolutach w głšb nocy zimowej.--Figury panopticum, moje panie - zaczšł on--kalwaryjskie parodie manekinów, ale nawet w tej postaci strzeżcie się lekko je traktować. Materia nie zna żartów. Jest ona zawsze pełna tragicznej powagi. Kto omiela się myleć, że można igrać z materiš, że kształtować jš można dla żartu, że żart nie wrasta w niš, nie wżera się natychmiast jak los, jak przeznaczenie? Czy przeczuwacie ból, cierpienie głuche, nie wyzwolone, zakute w materię cierpienie tej pałuby, która nie wie, czemu niš jest, czemu musi trwać w tej gwałtem narzuconej formie, będšcej parodiš? Czy pojmujecie potęgę wyrazu, formy, pozoru, tyrańskš samowolę, z jakš rzuca się on na bezbronnš kłodę i opanowuje, jak własna, tyrańska, panoszšca się dusza? Nadajecie jakiej głowie z kłaków i płótna wyraz gniewu i pozostawiacie jš z tym gniewem, z tš konwulsjš, z tym napięciem raz na zawsze, zamkniętš ze lepš złociš, dla której nie ma odpływu. Tłum mieje się z tej parodii. Płaczcie, moje panie, nad losem własnym, widzšc nędzę materii więzionej, gnębionej materii, która nie wie, kim jest i po co jest, dokšd prowadzi ten gest, który jej raz na zawsze nadano. Tłum mieje się. Czy rozumiecie straszny sadyzm, upajajšce, demiurgiczne okrucieństwo tego miechu? Bo przecież płakać nam, moje panie, trzeba nad losem własnym na widok tej nędzy materii, gwałconej materii, na której dopuszczono się strasznego bezprawia. Stšd płynie, moje panie, straszny smutek wszystkich błazeńskich golemów, wszystkich pałub, zadumanych tragicznie nad miesznym swym grymasem. Oto jest anarchista Luccheni, morderca cesarzowej Elżbiety, oto Draga, demoniczna i nieszczęliwa królowa Serbii, oto genialny młodzieniec, nadzieja i duma rodu, którego zgubił nieszczęsny nałóg onanii. O, ironio tych nazw, tych pozorów! Czy jest w tej pałubie naprawdę co z królowej Dragi, jej sobowtór, najdalszy bodaj cień jej istoty? To podobieństwo, ten pozór, ta nazwa uspokaja nas i nie pozwala nam pytać, kim jest dla siebie samego ten twór nieszczęliwy. A jednak to musi być kto, moje panie, kto anonimowy, kto grony, kto nieszczęliwy, kto, co nie słyszał nigdy w swym głuchym życiu o królowej Dradze... Czy słyszelicie po nocach straszne wycie tych pałub woskowych, zamkniętych w budach jarmarcznych, żałosny chór tych kadłubów z drzewa i porcelany, walšcych pięciami w ciany swych więzień? W twarzy mego ojca, rozwichrzonej grozš spraw, które wywołał z ciemnoci, utworzył się wir zmarszczek, lej rosnšcy w głšb, na którego dnie gorzało grone oko prorocze. Broda jego zjeżyła się dziwnie, wiechcie i pędzle włosów, strzelajšce z brodawek, z pieprzów, z dziurek od nosa, nastroszyły się na swych korzonkach. Tak stał drętwy, z gorejšcymi oczyma, drżšc od wewnętrznego wzburzenia, jak automat, który zacišł się i zatrzymał na martwym punkcie. Adela wstała z krzesła i poprosiła nas o przymknięcie oczu na to, co się za chwilę stanie. Potem podeszła do ojca i z rękoma na biodrach, przybierajšc pozór podkrelonej stanowczoci, zażšdała bardzo dobitnie... Panienki siedziały sztywno, ze spuszczonymi oczyma, w dziwnej drętwoci... TRAKTAT O MANEKINACH Dokończenie Którego z następnych wieczorów ojciec mój w te słowa cišgnšł dalej swš prelekcję:--Nie o tych nieporozumieniach ucielenionych, nie o tych smutnych parodiach, moje panie, owocach prostackiej i wulgarnej niepowcišgliwoci--chciałem mówić zapowiadajšc mš rzecz o manekinach. Miałem na myli co innego. Tu ojciec mój zaczšł budować przed naszymi oczyma obraz tej wymarzonej przez niego generaiio aequivoca, jakiego pokolenia istot na wpół tylko organicznych, jakiej pseudowegetacji i pseudofauny, rezultatów fantastycznej fermentacji materii. Były to twory podobne z pozoru do istot żywych, do kręgowców, skorupiaków, członkonogów, lecz pozór ten mylił. Były to w istocie istoty amorfne, bez wewnętrznej struktury, płody imitatywnej tendencji materii, która obdarzona pamięciš, powtarza z przyzwyczajenia raz przyjęte kształty. Skala morfologii, której podlega materia, jest w ogóle ograniczona i pewien zasób form powtarza się wcišż na różnych kondygnacjach bytu. Istoty te--ruchliwe, wrażliwe na bodce, a jednak dalekie od prawdziwego życia--można było otrzymać zawieszajšc pewne skomplikowane koloidy w roztworach soli kuchennej. Koloidy te po kilku dniach formowały się, organizowały w pewne zagęszczenia substancji przypominajšcej niższe formy fauny. U istot tak powstałych można było stwierdzić proces oddychania, przemianę materii, ale analiza chemiczna nie wykazywała w nich nawet ladu połšczeń białkowych ani w ogóle zwišzków węgla. Wszelako prymitywne te formy były niczym w porównaniu z bogactwem kształtów i wspaniałoci pseudofauny i flory, która pojawia się niekiedy w pewnych cile okrelonych rodowiskach. rodowiskami tymi sš stare mieszkania, przesycone emanacjami wielu żywotów i zdarzeń--zużyte atmosfery, bogate w specyficzne ingrediencje marzeń ludzkich--rumowiska, obfitujšce w humus wspomnień, tęsknot, jałowej nudy. Na takiej glebie owa pseudowegetacja kiełkowała szybko i powierzchownie, pasożytowała obficie i efemerycznie, pędziła krótkotrwałe generacje, które rozkwitały raptownie i wietnie, ażeby wnet zgasnšć i zwiędnšć. Tapety muszš być w takich mieszkaniach już bardzo zużyte i znudzone nieustannš wędrówkš po wszystkich kadencjach rytmów; nic dziwnego, że schodzš na manowce dalekich, ryzykownych rojeń. Rdzeń mebli, ich substancja musi już być rozluniona, zdegenerowana i podległa występnym pokusom: wtedy na tej chorej, zmęczonej i zdziczałej glebie wykwita, jak piękna wysypka, nalot fantastyczny, kolorowa, bujajšca pleń.--Wiedzš panie--mówił ojciec mój--że w starych mieszkaniach bywajš pokoje, o których się zapomina. Nie odwiedzane miesišcami, więdnš w opuszczeniu między starymi murami i zdarza się, że zasklepiajš się w sobie, zarastajš cegłš i, raz na zawsze stracone dla naszej pamięci, powoli tracš też swš egzystencję. Drzwi, prowadzšce do nich z jakiego podestu tylnych schodów, mogš być tak dhigo przeoczane przez domowników, aż wrastajš, wchodzš w cianę, która zaciera ich lad w fantastycznym rysunku pęknięć i rys.--Wszedłem raz-- mówił ojciec mój--wczesnym rankiem na schyłku zimy, po wielu miesišcach nieobecnoci, do takiego na wpół zapomnianego traktu i zdumiony byłem wyglšdem tych pokojów. Z wszystkich szpar w podłodze, z wszystkich gzymsów i framug wystrzelały cienkie pędy i napełniały szare powietrze migotliwš koronkš filigranowego listowia, ażurowš gęstwinš jakiej cieplarni, pełnej szeptów, lnień, kołysań, jakiej fałszywej i błogiej wiosny. Dookoła łóżka, pod wieloramiennš lampš, wzdłuż szaf chwiały się kępy delikatnych drzew, rozpryskiwały w górze w wietliste korony, w fontanny koronkowego listowia, bijšce aż pod malowane niebo sufitu rozpylonym chlorofilem. W przyspieszonym procesie kwitnienia kiełkowały w tym listowiu ogromne, białe i różowe kwiaty, pšczkowały w oczach, bujały od rodka różowym mišższem i przelewały się przez brzegi, gubišc płatki i rozpadajšc się w prędkim przekwitaniu.--Byłem szczęliwy-- mówił mój ojciec--z tego niespodzianego rozkwitu, który napełnił powietrze migotliwym szelestem, łagodnym szumem, przesypujšcym się jak kolorowe confetti przez cienkie rózgi gałšzek. Widziałem, jak z drgania powietrza, z fermentacji zbyt bogatej aury wydziela się i materializuje to pospieszne kwitnienie, przelewanie się i rozpadanie fantastycznych oleandrów, które napełniły pokój rzadkš, leniwš nieżycš wielkich, różowych kici kwietnych.--Nim zapadł wieczór--kończył ojciec--nie było już ladu tego wietnego rozkwitu. Cała złudna ta fatamorgana była tylko mistyfikacjš, wypadkiem dziwnej symulacji materii, która podszywa się pod pozór życia. Ojciec mój był dnia tego dziwnie ożywiony, spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrzenia, tryskały werwš i humorem. Potem, nagle poważniejšc, znów rozpatrywał nieskończonš skalę form i odcieni, jakie przybierała wielokształtna materia. Fascynowały go formy graniczne, wštpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulików, pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach rozrastała się z ust upionego na cały stół, napełniała cały pokój, jako bujajšca, rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu ciała i ducha.-- Kto wie--mówił--ile jest cierpišcych, okaleczonych, fragmentarycznych postaci życia, jak sztucznie sklecone, gwodziami na gwałt zbite życie szaf i stołów, ukrzyżowanego drzewa, cichych męczenników okrutnej pomysłowoci ludzkiej. Straszliwe transplantacje obcych i nienawidzšcych się ras drzewa, skucie ich w jednš nieszczęliwš osobowoć. Ile starej, mšdrej męki jest w bejcowanych słojach, żyłach i fladrach naszych starych, zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblowane, wypolerowane do niepoznaki rysy, umiechy, spojrzenia! Twarz mego ojca, gdy to mówił, rozeszła się zamylonš lineaturš zmarszczek, stała się podobna do sęków i słojów starej deski, z której zheblowano wszystkie wspomnienia. Przez chwilę mylelimy, że ojciec popadnie w stan drętwoty, który nawiedzał go czasem, ale ocknšł się nagle, opamiętał i tak cišgnšł dalej:--Dawne, mistyczne plemiona balsamowały swych umarłych. W ciany ich mieszkań były wprawione, wmurowane ciała, twarze: w salonie stał ojciec--wypchany, wygarbowana żona-nieboszczka była dywanem pod stołem. Znałem pewnego kapitana, który miał w swej kajucie lampę-meluzynę, zrobionš przez malajskich balsamistów z jego zamordowanej kochanki. Na głowie miała ogromne rogi jelenie. W ciszy kajuty głowa ta, rozpięta między gałęziami rogów u stropu, powoli otwierała rzęsy oczu; na rozchylonych ustach lniła błonka liny, pękajšca od cichego szeptu. Głowonogi, żółwie i ogromne kraby, zawieszone na belkach sufitu jako kandelabry i pajški, przebierały w tej ciszy bez końca nogami, szły i szły na miejscu... Twarz mojego ojca przybrała naraz wyraz troski i smutku, gdy myli jego na drogach nie wiedzieć jakich asocjacji przeszły do nowych przykładów:--Czy mam przemilczeć--mówił przyciszonym głosem--że brat mój na skutek długiej i nieuleczalnej choroby zamienił się stopniowo w zwój kiszek gumowych, że biedna moja kuzynka dniem i nocš nosiła go w poduszkach, nucšc nieszczęliwemu stworzeniu nieskończone kołysanki nocy zimowych? Czy może być co smutniejszego niż człowiek zamieniony w kiszkę hegarowš? Co za rozczarowanie dla rodziców, co za dezorientacja dla ich uczuć, co za rozwianie wszystkich nadziei, wišzanych z obiecujšcym młodzieńcem! A jednak wierna miłoć biednej kuzynki towarzyszyła mu i w tej przemianie. - Ach! nie mogę już dłużej, nie mogę tego słuchać!--jęknęła Polda przechylajšc się na krzele.--Ucisz go, Adelo... Dziewczęta wstały, Adela podeszła do ojca i wycišgniętym palcem uczyniła ruch zaznaczajšcy łaskotanie. Ojciec stropił się, zamilkł i zaczšł, pełen przerażenia, cofać się tyłem przed kiwajšcym się palcem Adeli. Ta szła za nim cišgle, grożšc mu jadowicie palcem, i wypierała go krok za krokiem z pokoju. Paulina ziewnęła przecišgajšc się. Obie z Poldš, wsparte o siebie ramionami, spojrzały sobie w oczy z umiechem. NEMROD Cały sierpień owego roku przebawiłem się z małym, kapitalnym pieskiem, który pewnego dnia znalazł się na podłodze naszej kuchni, niedołężny i piszczšcy, pachnšcy jeszcze mlekiem i niemowlęctwem, z nie uformowanym, okršgławym, drżšcym łebkiem, z łapkami jak u kreta rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejszš, mięciutkš sierciš. Od pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachwyt, cały entuzjazm chłopięcej duszy. Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiękniejszych zabawek? Że też stare, zgoła nieinteresujšce pomywaczki wpadajš niekiedy na tak wietne pomysły i przynoszš z przedmiecia--o całkiem wczesnej, transcendentalnej porannej godzinie--takiego oto pieska do naszej kuchni! Ach! było się jeszcze--niestety--nieobecnym, nieurodzonym z ciemnego łona snu, a już to szczęcie ziciło się, już czekało na nas, niedołężnie leżšce na chłodnej podłodze kuchni, nie docenione przez Adelę i domowników. Dlaczego nie obudzono mnie wczeniej! Talerzyk mleka na podłodze wiadczył o macierzyńskich impulsach Adeli, wiadczył niestety także i o chwilach przeszłoci, dla mnie na zawsze straconej, o rozkoszach przybranego macierzyństwa, w których nie brałem udziału. Ale przede mnš leżała jeszcze cała przyszłoć. Jakiż bezmiar dowiadczeń, eksperymentów, odkryć otwierał się teraz! Sekret życia, jego najistotniejsza tajemnica sprowadzona do tej prostszej, poręczniejszej i zabawkowej formy odsłaniała się tu nienasyconej ciekawoci. Było to nadwyraz interesujšce, mieć na własnoć takš odrobinkę życia, takš czšsteczkę wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej, budzšcej nieskończonš ciekawoć i respekt sekretny swš obcociš, niespodzianš transpozycjš tego samego wštku życia, który i w nas był, na formę od naszej odmiennš, zwierzęcš. Zwierzęta! cel nienasyconej ciekawoci, egzemplifikacje zagadki życia, jakby stworzone po to, by człowiekowi pokazać człowieka, rozkładajšc jego bogactwo i komplikację na tysišc kalejdoskopowych możliwoci, każdš doprowadzonš do jakiego paradoksalnego krańca, do jakiej wybujałoci pełnej charakteru. Nieobcišżone splotem egzotycznych interesów, mšcšcych stosunki międzyludzkie, otwierało się serce pełne sympatii dla obcych emanacji wiecznego życia, pełne miłosnej współpracujšcej ciekawoci, która była zamaskowanym głosem samopoznania. Piesek był aksamitny, ciepły i pulsujšcy małym, pospiesznym sercem. Miał dwa miękkie płatki uszu, niebieskawe, mętne oczka, różowy pyszczek, do którego można było włożyć palec bez żadnego niebezpieczeństwa, łapki delikatne i niewinne, z wzruszajšcš, różowš brodaweczkš z tyłu, nad stopami przednich nóg. Właził nimi do miski z mlekiem, żarłoczny i niecierpliwy, chłepcšcy napój różowym języczkiem, ażeby po nasyceniu się podnieć żałonie małš mordkę z kroplš mleka na brodzie i wycofać się niedołężnie z kšpieli mlecznej. Chód jego był niezgrabnym toczeniem się, bokiem na ukos w niezdecydowanym kierunku, po linii trochę pijanej i chwiejnej. Dominantš jego nastroju była jaka nieokrelona i zasadnicza żałoć, sieroctwo i bezradnoć--niezdolnoć do zapełnienia czym pustki życia pomiędzy sensacjami posiłków. Objawiało się to bezplanowociš i niekonsekwencjš ruchów, irracjonalnymi napadami nostalgii z żałosnym skomleniem i niemożnociš znalezienia sobie miejsca. Nawet jeszcze w głębi snu, w którym potrzebę oparcia się i przytulenia zaspokajać musiał używajšc do tego własnej swej osoby, zwiniętej w kłębek drżšcy--towarzyszyło mu poczucie osamotnienia i bezdomnoci. Ach, życie--młode i wštłe życie, wypuszczone z zaufanej ciemnoci, z przytulnego ciepła łona macierzystego w wielki i obcy, wietlany wiat, jakże kurczy się ono i cofa, jak wzdraga się zaakceptować tę imprezę, którš mu proponujš-- pełne awersji i zniechęcenia! Lecz zwolna mały Nemrod (otrzymał był to dumne i wojownicze imię) zaczyna smakować w życiu. Wyłšczne opanowanie obrazem macierzystej prajedni ustępuje urokowi wieloci. wiat zaczyna nań nastawiać pułapki: nieznany a czarujšcy smak różnych pokarmów, czworobok porannego słońca na podłodze, na którym tak dobrze jest położyć się, ruchy własnych członków, własne łapki, ogonek, figlarnie wyzywajšcy do zabawy z samym sobš, pieszczoty ręki ludzkiej, pod którymi zwolna dojrzewa pewna swawolnoć, wesołoć rozpierajšca ciało i rodzšca potrzebę zgoła nowych, gwałtownych i ryzykownych ruchów--wszystko to przekupuje, przekonywa i zachęca do przyjęcia, do pogodzenia się z eksperymentem życia. I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumieć, że to, co mu się tu podsuwa, mimo pozorów nowoci jest w gruncie rzeczy czym, co już było--było wiele razy--nieskończenie wiele razy. Jego ciało poznaje sytuacje, wrażenia i przedmioty. W gruncie rzeczy to wszystko nie dziwi go zbytnio. W obliczu każdej nowej sytuacji daje nura w swojš pamięć, w głębokš pamięć ciała, i szuka omackiem, goršczkowo--i bywa, że znajduje w sobie odpowiedniš reakcję już gotowš: mšdroć pokoleń, złożonš w jego plazmie, w jego nerwach. Znajduje jakie czyny, decyzje, o których sam nie wiedział, że już w nim dojrzały, że czekały na to, by wyskoczyć. Sceneria jego młodego życia, kuchnia z wonnymi cebrami, ze cierkami o skomplikowanej i intrygujšcej woni, z kłapaniem pantofli Adeli, z jej hałaliwym krzštaniem się--nie straszy go więcej. Przywykł uważać jš za swojš domenę, zadomowił się w niej i poczšł rozwijać w stosunku do niej niejasne poczucie przynależnoci, ojczyzny. Chyba że niespodzianie spadał nań kataklizm w postaci szorowania podłogi-- obalenie praw natury, chlusty ciepłego ługu, podmywajšce wszystkie meble, i grony szurgot szczotek Adeli. Ale niebezpieczeństwo mija, szczotka uspokojona i nieruchoma leży cicho w kšcie, schnšca podłoga pachnie miło mokrym drzewem. Nemrod, przywrócony znowu do swych normalnych praw i do swobody na terenie własnym, czuje żywš ochotę chwytać zębami stary koc na podłodze i targać nim z całej siły na prawo i lewo. Pacyfikacja żywiołów napełnia go niewymownš radociš. Wtem staje jak wryty: przed nim, o jakie trzy kroki pieskie, posuwa się czarna maszkara, potwór sunšcy szybko na pręcikach wielu pogmatwanych nóg. Do głębi wstrzšnięty Nemrod posuwa wzrokiem za skonym kursem błyszczšcego owada, ledzšc w napięciu ten płaski, bezgłowy i lepy kadłub, niesiony niesamowitš ruchliwociš pajęczych nóg. Co w nim na ten widok wzbiera, co dojrzewa, pęcznieje, czego sam jeszcze nie rozumie, niby jaki gniew albo strach, lecz raczej przyjemny i połšczony z dreszczem siły, samopoczucia, agresywnoci. I nagle opada na przednie łapki i wyrzuca z siebie głos, jeszcze jemu samemu nie znany, obcy, całkiem niepodobny do zwykłego kwilenia. Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze, cienkim dyszkantem, który się co chwila wykoleja. Ale nadaremnie apostrofuje owada w tym nowym, z nagłego natchnienia zrodzonym języku. W kategoriach umysłu karakoniego nie ma miejsca na tę tyradę i owad odbywa dalej swš skonš turę ku kštowi pokoju, wród ruchów uwięconych odwiecznym karakonim rytuałem. Wszelako uczucia nienawici nie majš jeszcze trwałoci i mocy w duszy pieska. Nowoobudzona radoć życia przeistacza każde uczucie w wesołoć. Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens tego szczekania zmienił się niepostrzeżenie, stało się ono swojš własnš parodiš--pragnšc w gruncie rzeczy wysłowić niewymownš udatnoć tej wietnej imprezy życia, pełnej pikanterii, niespodzianych dreszczyków i point. PAN W kšcie między tylnymi cianami szop i przybudówek był zaułek podwórza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamknięta między komorę, wychodek i tylnš cianę kurnika--głucha zatoka, poza którš nie było już wyjcia. Był to najdalszy przylšdek, Gibraltar tego podwórza, bijšcy rozpaczliwie głowš w lepy parkan z poziomych desek, zamykajšcš i ostatecznš cianę tego wiata. Spod jego omszonych dyli wyciekała strużka czarnej, mierdzšcej wody, żyła gnijšcego, tłustego błota, nigdy nie wysychajšca - jedyna droga, która poprzez granice parkanu wyprowadzała w wiat. Ale rozpacz smrodliwego zaułka tak długo biła głowš w tę zaporę, aż rozluniła jednš z poziomych, potężnych desek. My, chłopcy, dokonalimy reszty i wyważyli, wysunęli ciężkš omszałš deskę z osady. Tak zrobilimy wyłom, otworzylimy okno na słońce. Stanšwszy nogš na desce, rzuconej jak most przez kałużę, mógł więzień podwórza w poziomej pozycji przecisnšć się przez szparę, która wypuszczała go w nowy, przewiewny i rozległy wiat. Był tam wielki, zdziczały stary ogród. Wysokie grusze, rozłożyste jabłonie rosły tu z rzadka potężnymi grupami, obsypane srebrnym szelestem, kipišcš siatkš białawych połysków. Bujna, zmieszana, nie koszona trawa pokrywała puszystym kożuchem falisty teren. Były tam zwykłe, trawiaste dbła łškowe z pierzastymi kitami kłosów; były delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i szorstkie listki bluszczyków i lepych pokrzyw, pachnšce miętš; łykowate, błyszczšce babki, nakrapiane rdzš, wystrzelajšce kićmi grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, splštane i puszyste, przepojone było łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszczone niebem. Gdy się leżało w trawie, było się przykrytym całš błękitnš geografiš obłoków i płynšcych kontynentów, oddychało się całš rozległš mapš niebios. Od tego obcowania z powietrzem licie i pędy pokryły się delikatnymi włoskami, miękkim nalotem puchu, szorstkš szczecinš haczków, jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepływów tlenu. Ten nalot delikatny i białawy spokrewniał licie z atmosferš, dawał im srebrzysty, szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań między dwoma błyskami słońca. A jedna z tych rolin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych łodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo powietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych przez powiew i wsiškajšcych bezgłonie w błękitnš ciszę. Ogród był rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty. W jednej stronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam podcielał niebu co najmiększš, najdelikatniejszš, najpuszystszš zieleń. Ale w miarę jak opadał w głšb długiej odnogi i zanurzał się w cień między tylnš cianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wyranie pochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i niechlujnie, srożył się pokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał chwastem wszelkim, aż w samym końcu między cianami, w szerokiej prostokštnej zatoce tracił wszelkš miarę i wpadał w szał. Tam to nie był już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wciekłoci, cyniczny bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, dajšc upust swej pasji, panoszyły się puste, zdziczałe kapusty łopuchów--ogromne wiedmy, rozdziewajšce się w biały dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucajšc je z siebie, spódnica za spódnicš, aż ich wzdęte, szelestne, dziurawe łachmany oszalałymi płatami grzebały pod sobš kłótliwe to plemię bękarcie. A żarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się jedne na drugich, rozpierały i nakrywały wzajem, rosnšc razem wzdętš masš blach listnych, aż pod niski okap stodoły. Tam to było, gdziem go ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa. Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola. Wtedy lato, pozbawione kontroli, ronie bez miary i rachuby na całej przestrzeni, ronie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w dwójnasób, w trójnasób, w inny jaki, wyrodny czas, w nieznanš dymensję, w obłęd. O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja cigania tych migocšcych plamek, tych błędnych, białych płatków, trzęsšcych się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem. I zdarzyło się wówczas, że która z tych jaskrawych plamek rozpadła się w locie na dwie, potem na trzy--i ten drgajšcy, olepiajšco biały trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palšcych się w słońcu. Dopiero na granicy łopuchów zatrzymałem się, nie miejšc się pogršżyć w to głuche zapadlisko. Wtedy nagle ujrzałem go. Zanurzony po pachy w łopuchach, kucał przede mnš. Widziałem jego grube bary w brudnej koszuli i niechlujny strzęp surduta. Przyczajony jak do skoku, siedział tak--z barami jakby wielkim ciężarem zgarbionymi. Ciało jego dyszało z natężenia, a z miedzianej, błyszczšcej w słońcu twarzy lał się pot. Nieruchomy, zdawał się ciężko pracować, mocować się bez ruchu z jakim ogromnym brzemieniem. Stałem, przygwożdżony jego wzrokiem, który mnie ujšł jakby w kleszcze. Była to twarz włóczęgi lub pijaka. Wiecheć brudnych kłaków wichrzył się nad czołem wysokim i wypukłym jak buła kamienna, utoczona przez rzekę. Ale czoło to było skręcone w głębokie bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy palšcy żar słońca, czy nadludzkie natężenie wkręciło się tak w tę twarz i napięło rysy do pęknięcia. Czarne oczy wbiły się we mnie z natężeniem najwyższej rozpaczy czy bólu. Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, widziały mnie i nie widziały wcale. Były to pękajšce gałki, wytężone najwyższym uniesieniem bólu albo dzikš rozkoszš natchnienia. I nagle z tych rysów, nacišgniętych do pęknięcia, wyboczył się jaki straszny, załamany cierpieniem grymas i ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i natchnienie, pęczniał nim, wybaczał się coraz bardziej, aż wyłamał się ryczšcym, charczšcym kaszlem miechu. Do głębi wstrzšnięty, widziałem, jak huczšc miechem z potężnych piersi, dwignšł się powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z rękoma w opadajšcych łachmanach spodni, uciekał, człapišc przez łopocšce blachy łopuchów, wielkimi skokami--Pan bez fletu, cofajšcy się w popłochu do swych ojczystych kniei. PAN KAROL Po południu w sobotę mój wuj, Karol, wdowiec słomiany, wybierał się pieszo do letniska, oddalonego o godzinę drogi od miasta, do żony i dzieci, które tam na wywczasach bawiły. Od czasu wyjazdu żony mieszkanie było nie sprzštane, łóżko nie zacielane nigdy. Pan Karol przychodził do mieszkania pónš nocš, sponiewierany, spustoszony przez nocne pohulanki, przez które go wlokły te dni upalne i puste. Zmięta, chłodna, dziko rozrzucona pociel była dlań wówczas jakš błogš przystaniš, wyspš zbawczš, do której przypadał ostatkiem sił jak rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w ciemnoci zapadał się gdzie między białawe chmury, pasma i zwały chłodnego pierza i spał tak w niewiadomym kierunku, na wspak, głowš na dół, wbity ciemieniem w puszysty mišższ pocieli, jak gdyby chciał we nie przewiercić, przewędrować na wskro te rosnšce nocš, potężne masywy pierzyn. Walczył we nie z tš pocielš, jak pływak z wodš, ugniatał jš i miesił ciałem, jak ogromnš dzieżę ciasta, w którš się zapadał, i budził się o szarym wicie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego stosu pocieli, którego zmóc nie mógł w ciężkich zapasach nocnych. Tak na wpół wyrzucony z toni snu, wisiał przez chwilę nieprzytomny na krawędzi nocy, chwytajšc piersiami powietrze, a pociel rosła dokoła niego, puchła i nakisała--i zarastała go znowu zwałem ciężkiego, białawego ciasta. Spał tak do pónego przedpołudnia, podczas gdy poduszki układały się w wielkš, białš, płaskš równinę, po której wędrował uspokojony sen jego. Tymi białymi gocińcami powracał powoli do siebie, do dnia, do jawy--i wreszcie otwierał oczy, jak pišcy pasażer, gdy pocišg zatrzymuje się na stacji. W pokoju panował odstały półmrok z osadem wielu dni samotnoci i ciszy. Tylko okno kipiało od rannego rojowiska much i story płonęły jaskrawo. Pan Karol wyziewał ze swego ciała, z głębi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie chwytało go tak konwulsyjnie, jak gdyby chciało go odwrócić na nice. Tak wyrzucał z siebie ten piasek, te ciężary--nie strawione restancje dnia wczorajszego. Ulżywszy sobie w ten sposób, i swobodniejszy, wcišgał do notesu wydatki, kalkulował, obliczał i marzył. Potem leżał długo nieruchomy, z szklanymi oczyma, które były koloru wody, wypukłe i wilgotne. W wodnistym półmroku pokoju, rozjanionym refleksem dnia upalnego za storami, oczy jego jak maleńkie lusterka odbijały wszystkie błyszczšce przedmioty: białe plamy słońca w szparach okna, złoty prostokšt stor, i powtarzały, jak kropla wody, cały pokój z ciszš dywanów i pustych krzeseł. Tymczasem dzień za storami huczał coraz płomienniej bzykaniem much oszalałych od słońca. Okno nie mogło pomiecić tego białego pożaru i story omdlewały od jasnych falowań. Wtedy wywlekał się z pocieli i siedział jeszcze jaki czas na łóżku, stękajšc bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie ciało zaczynało skłaniać się do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewajšcym tłuszczem, znękanym od nadużyć płciowych, ale wcišż wzbierajšcym bujnymi sokami, zdawał się teraz zwolna dojrzewać w tej ciszy jego przyszły los. Gdy tak siedział w bezmylnym, wegetatywnym osłupieniu, cały zamieniony w kršżenie, w respirację, w głębokie pulsowanie soków, rosła w głębi jego ciała, spoconego i pokrytego włosem w rozlicznych miejscach, jaka niewiadoma, nie sformułowana przyszłoć, niby potworna narol, wyrastajšca fantastycznie w nieznanš dymensję. Nie przerażał się jej, gdyż czuł już swojš tożsamoć z tym niewiadomym a ogromnym, które miało nadejć, i rósł razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdrętwiały spokojnš grozš, odpoznajšc przyszłego siebie w tych kolosalnych wykwitach, w tych fantastycznych spiętrzeniach, które przed jego wzrokiem wewnętrznym dojrzewały. Jedno jego oko lekko wtedy zbaczało na zewnštrz, jak gdyby odchodziło w inny wymiar. Potem z tych bezmylnych otumanieni z tych zatraconych dali powracał znów do siebie i do chwili; widział swe stopy na dywanie, tłuste i delikatne jak u kobiety, i powoli wyjmował złote spinki z mankietów dziennej koszuli. Potem szedł do kuchni i znajdował tam w cienistym kšcie wiaderko z wodš, kršżek cichego, czujnego zwierciadła, które nań tam czekało--jedyna żywa i wiedzšca istota w tym pustym mieszkaniu. Nalewał do miednicy wody i kosztował skórš jej młodej i odstałej, słodkawej mokroci. Długo i starannie robił toaletę, nie spieszšc się i włšczajšc pauzy między poszczególne manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie uznawało go, te meble i ciany ledziły za nim z milczšcš krytykš. Czuł się, wchodzšc w ich ciszę, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym królestwie, w którym płynšł inny, odrębny czas. Otwierajšc własne szuflady, miał uczucie złodzieja i chodził mimo woli na palcach, bojšc się obudzić hałaliwe i nadmierne echo, czekajšce drażliwie na najlżejszš przyczynę, by wybuchnšć. A gdy wreszcie, idšc cicho od szafy do szafy, znajdował kawałek po kawałku wszystko potrzebne i kończył toaletę wród tych mebli, które tolerowały go w milczeniu, z nieobecnš minš, i wreszcie był gotów, to stojšc na odejciu z kapeluszem w ręku, czuł się zażenowany, że i w ostatniej chwili nie mógł znaleć słowa, które by rozwišzało to wrogie milczenie, i odchodził ku drzwiom zrezygnowany, zwolna, ze spuszczonš głowš--gdy w przeciwnš stronę oddalał się tymczasem bez popiechu--w głšb zwierciadła--kto odwrócony na zawsze plecami--przez pustš amfiladę pokojów, które nie istniały. SKLEPY CYNAMONOWE W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujętych z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawędzie zmierzchów, gdy miasto rozgałęziało się coraz głębiej w labirynty zimowych nocy, z trudem przywoływane przez krótki wit do opamiętania, do powrotu-- ojciec mój był już zatracony, zaprzedany, zaprzysiężony tamtej sferze. Twarz jego i głowa zarastały wówczas bujnie i dziko siwym włosem, sterczšcym nieregularnie wiechciami, szczecinami, długimi pędzlami, strzelajšcymi z brodawek, z brwi, z dziurek od nosa--co nadawało jego fizjonomii wyglšd starego, nastroszonego lisa. Węch jego i słuch zaostrzał się niepomiernie i znać było po grze jego milczšcej i napiętej twarzy, że za porednictwem tych zmysłów pozostaje on w cišgłym kontakcie z niewidzialnym wiatem ciemnych zakamarków, dziur mysich, zmurszałych przestrzeni pustych pod podłogš i kanałów kominowych. Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypišce życie podłogi miały w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i współspiskowca. Absorbowało go to w tym stopniu, że pogršżał się zupełnie w tej niedostępnej dla nas sferze, z której nie próbował zdawać nam sprawy. Nieraz musiał strzepywać palcami i miać się cicho do siebie samego, gdy te wybryki niewidzialnej sfery stawały się zbyt absurdalne; porozumiewał się wówczas spojrzeniem z naszym kotem, który również wtajemniczony w ten wiat, podnosił swš cynicznš, zimnš, porysowanš pręgami twarz, mrużšc z nudów i obojętnoci skone szparki oczu. Zdarzało się podczas obiadu, że wród jedzenia odkładał nagle nóż i widelec i z serwetš zawišzanš pod szyjš podnosił się kocim ruchem, skradał na brzucach palców do drzwi sšsiedniego, pustego pokoju i z największš ostrożnociš zaglšdał przez dziurkę od klucza. Potem wracał do stołu, jakby zawstydzony, z zakłopotanym umiechem, wród mruknięć i niewyranych mamrotań, odnoszšcych się do wewnętrznego monologu, w którym był pogršżony. Ażeby mu sprawić pewnš dystrakcję i oderwać go od chorobliwych dociekań, wycišgała go matka na wieczorne spacery, na które szedł, milczšc, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i nieobecny duchem. Raz nawet poszlimy do teatru. Znalelimy się znowu w tej wielkiej, le owietlonej i brudnej sali, pełnej sennego gwaru ludzkiego i bezładnego zamętu. Ale gdy przebrnęlimy przez ciżbę ludzkš, wynurzyła się przed nami olbrzymia bladomebieska kurtyna, jak niebo jakiego innego firmamentu. Wielkie, malowane maski różowe, z wydętymi policzkami, nurzały się w ogromnym płóciennym przestworzu. To sztuczne niebo szerzyło się i płynęło wzdłuż i w poprzek, wzbierajšc ogromnym tchem patosu i wielkich gestów, atmosferš tego wiata sztucznego i pełnego blasku, który budował się tam, na dudnišcych rusztowaniach sceny. Dreszcz płynšcy przez wielkie oblicze tego nieba, oddech ogromnego płótna, od którego rosły i ożywały maski, zdradzał iluzorycznoć tego firmamentu, sprawiał to drganie rzeczywistoci, które w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski trzepotały czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szeptały co bezgłonie i wiedziałem, że przyjdzie chwila, kiedy napięcie tajemnicy dojdzie do zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny pęknie naprawdę, uniesie się i ukaże rzeczy niesłychane i olniewajšce. Lecz nie było mi dane doczekać tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zaczšł zdradzać pewne oznaki zaniepokojenia, chwytał się za kieszenie i wreszcie owiadczył, że zapomniał portfelu z pieniędzmi i ważnymi dokumentami. Po krótkiej naradzie z matkš, w której uczciwoć Adeli została poddana pospiesznej, ryczałtowej ocenie, zaproponowano mi, żebym wyruszył do domu na poszukiwanie portfelu. Zdaniem matki do rozpoczęcia widowiska było jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinnoci mogłem na czas powrócić. Wyszedłem w noc zimowš, kolorowš od iluminacji nieba. Była to jedna z tych jasnych nocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozległy i rozgałęziony, jakby rozpadł się, rozłamał i podzielił na labirynt odrębnych niebios, wystarczajšcych do obdzielenia całego miesišca nocy zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawałów. Jest lekkomylnociš nie do darowania wysyłać w takš noc młodego chłopca z misjš ważnš i pilnš, albowiem w jej półwietle zwielokrotniajš się, plšczš i wymieniajš jedne z drugimi ulice. Otwierajš się w głębi miasta, żeby tak rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne. Oczarowana i zmylona wyobrania wytwarza złudne plany miasta, rzekomo dawno znane i wiadome, w których te ulice majš swe miejsce i nazwę, a noc w niewyczerpanej swej płodnoci nie ma nic lepszego do roboty, jak dostarczać wcišż nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy zimowych zaczynajš się zazwyczaj niewinnie od chętki skrócenia sobie drogi, użycia niezwykłego lub prędszego przejcia. Powstajš ponętne kombinacje przecięcia zawiłej wędrówki jakš nie wypróbowanš przecznicš. Ale tym razem zaczęło się inaczej. Uszedłszy parę kroków, spostrzegłem, że jestem bez płaszcza. Chciałem zawrócić, lecz po chwili wydało mi się to niepotrzebnš stratš czasu, gdyż noc nie była wcale zimna, przeciwnie - pożyłkowana strugami dziwnego ciepła, tchnieniami jakiej fałszywej wiosny. nieg skurczył się w baranki białe, w niewinne i słodkie runo, które pachniało fiołkami. W takie same baranki rozpuciło się niebo, w którym księżyc dwoił się i troił, demonstrujšc w tym zwielokrotnieniu wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obnażało tego dnia wewnętrznš swš konstrukcję w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazujšcych spirale i słoje wiatła, przekroje seledynowych brył nocy, plazmę przestworzy, tkankę rojeń nocnych. W takš noc nie podobna ić Podwalem ani żadnš innš z ciemnych ulic, które sš odwrotnš stronš, niejako podszewkš czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tej pónej porze bywajš czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nęcšcych sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi sš wyłożone. Te prawdziwie szlachetne handle, w pónš noc otwarte, były zawsze przedmiotem moich goršcych marzeń. Słabo owietlone, ciemne i uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła, aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów. Mogłe tam znaleć ognie bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych, chińskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów egzotycznych, papug, tukanów, żywe salamandry i bazyliszki, korzeń Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach, mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe ksišżki, stare folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiajšcych historyj. Pamiętam tych starych i pełnych godnoci kupców, którzy obsługiwali klientów ze spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pełni byli mšdroci i wyrozumienia dla ich najtajniejszych życzeń. Ale nade wszystko była tam jedna księgarnia, w której raz oglšdałem rzadkie i zakazane druki, publikacje tajnych klubów, zdejmujšc zasłonę z tajemnic dręczšcych i upojnych. Tak rzadko zdarzała się sposobnoć odwiedzania tych sklepów-- i w dodatku z małš, lecz wystarczajšcš sumš pieniędzy w kieszeni. Nie można było pominšć tej okazji mimo ważnoci misji powierzonej naszej gorliwoci. Trzeba się było zapucić według mego obliczenia w bocznš uliczkę, minšć dwie albo trzy przecznice, ażeby osišgnšć ulicę nocnych sklepów. To oddalało mnie od celu, ale można było nadrobić spónienie, wracajšc drogš na Żupy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów cynamonowych, skręciłem w wiadomš mi ulicę i leciałem więcej, aniżeli szedłem, baczšc, by nie zmylić drogi. Tak minšłem już trzeciš czy czwartš przecznicę, a upragnionej ulicy wcišż nie było. W dodatku nawet konfiguracja ulic nie odpowiadała oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani ladu. Szedłem ulicš, której domy nie miały nigdzie bramy wchodowej, tylko okna szczelnie zamknięte, lepe odblaskiem księżyca. Po drugiej stronie tych domów musi prowadzić właciwa ulica, od której te domy sš dostępne--mylałem sobie. Z niepokojem przyspieszałem kroku, rezygnujšc w duchu z myli zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydostać się stšd prędko w znane okolice miasta. Zbliżałem się do wylotu, pełen niepokoju, gdzie też ona mnie wyprowadzi. Wyszedłem na szeroki, rzadko zabudowany gociniec, bardzo długi i prosty. Owiał mnie od razu oddech szerokiej przestrzeni. Stały tam przy ulicy albo w głębi ogrodów malownicze wille, ozdobne budynki bogaczy. W przerwach między nimi widniały parki i mury sadów. Obraz przypominał z daleka ulicę Leszniańskš w jej dolnych i rzadko zwiedzanych okolicach. wiatło księżyca, rozpuszczone w tysišcznych barankach, w łuskach srebrnych na niebie, było blade i tak jasne jak w dzień--tylko parki i ogrody czerniały w tym srebrnym krajobrazie. Przyjrzawszy się bacznie jednemu z budynków, doszedłem do przekonania, że mam przed sobš tylnš i nigdy nie widzianš stronę gmachu gimnazjalnego. Włanie dochodziłem do bramy, która ku memu zdziwieniu była otwarta, sień owietlona. Wszedłem i znalazłem się na czerwonym chodniku korytarza. Miałem nadzieję, że zdołam nie spostrzeżony przekrać się przez budynek i wyjć przedniš bramš, skracajšc sobie znakomicie drogę. Przypomniałem sobie, że o tej pónej godzinie musi się w sali profesora Arendta odbywać jedna z lekcyj nadobowišzkowych, prowadzona w pónš noc, na które zbieralimy się zimowš porš, płonšc szlachetnym zapałem do ćwiczeń rysunkowych, jakim natchnšł nas ten znakomity nauczyciel. Mała gromadka pilnych gubiła się prawie w wielkiej ciemnej sali, na której cianach ogromniały i łamały się cienie naszych głów, rzucane od dwóch małych wieczek płonšcych w szyjkach butelek. Prawdę mówišc, niewielemy podczas tych godzin rysowali i profesor nie stawiał zbyt cisłych wymagań. Niektórzy przynosili sobie z domu poduszki i układali się na ławkach do powierzchownej drzemki. I tylko najpilniejsi rysowali pod samš wiecš, w złotym kręgu jej blasku. Czekalimy zazwyczaj długo na przyjcie profesora, nudzšc się wród sennych rozmów. Wreszcie otwierały się drzwi jego pokoju i wchodził-- mały, z pięknš brodš, pełen ezoterycznych umiechów, dyskretnych przemilczeń i aromatu tajemnicy. Szybko zaciskał za sobš drzwi gabinetu, przez które w momencie otworzenia tłoczyła się za jego głowš ciżba gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i Tantalidów, cały smutny i jałowy Olimp, więdnšcy od lat w tym muzeum gipsów. Zmierzch tego pokoju mętniał i za dnia i przelewał się sennie od gipsowych marzeń, pustych spojrzeń, blednšcych owali i zamyleń odchodzšcych w nicoć. Lubilimy nieraz podsłuchiwać pod drzwiami-- ciszy, pełnej westchnień i szeptów tego kruszejšcego w pajęczynach rumowiska, tego rozkładajšcego się w nudzie i monotonii zmierzchu bogów. Profesor przechadzał się dostojnie, pełen namaszczenia, wzdłuż pustych ławek, wród których rozrzuceni małymi grupkami, rysowalimy co w szarym odblasku nocy zimowej. Było zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie koledzy moi układali się do snu. wieczki powoli dogasały w butelkach. Profesor pogršżał się w głębokš witrynę, pełnš starych foliałów, staromodnych ilustracyj, sztychów i druków. Pokazywał nam wród ezoterycznych gestów stare litografie wieczornych pejzaży, gęstwiny nocne, aleje zimowych parków, czerniejšce na białych drogach księżycowych. Wród sennych rozmów upływał niespostrzeżenie czas i biegł nierównomiernie, robišc niejako węzły w upływie godzin, połykajšc kędy całe puste interwały trwania, Niespostrzeżenie, bez przejcia, odnajdywalimy naszš czeredę już w drodze powrotnej na białej od niegu cieżce szpaleru, flankowanej czarnš, suchš gęstwinš krzaków. Szlimy wzdłuż tego włochatego brzegu ciemnoci, ocierajšc się o niedwiedzie futro krzaków, trzaskajšcych pod naszymi nogami w jasnš noc bezksiężycowš, w mleczny, fałszywy dzień, daleko po północy. Rozprószona biel tego wiatła, mżšca ze niegu, z bladego powietrza, z mlecznych przestworzy, była jak szary papier sztychu, na którym głębokš czerniš plštały się kreski i szrafirunki gęstych zaroli. Noc powtarzała teraz głęboko po północy te serie nokturnów, sztychów nocnych profesora Arendta, kontynuowała jego fantazje. W tej czarnej gęstwinie parku, we włochatej sierci zaroli, w masie kruchego chrustu były miejscami nisze, gniazda najgłębszej puszystej czarnoci, pełne plštaniny, sekretnych gestów, bezładnej rozmowy na migi. Było w tych gniazdach zacisznie i ciepło. Siadalimy tam na letnim miękkim niegu w naszych włochatych płaszczach, zajadajšc orzechy, których pełna była leszczynowa ta gęstwina w owš wiosennš zimę. Przez zarola przewijały się bezgłonie kuny, łasice i ichneumony, futrzane, węszšce zwierzštka, mierdzšce kożuchem, wydłużone, na niskich łapkach. Podejrzewalimy, że były między nimi okazy gabinetu szkolnego, które choć wypatroszone i łysiejšce, uczuwały w tę białš noc w swym pustym wnętrzu głos starego instynktu, głos rui, i wracały do matecznika na krótki, złudny żywot. Ale powoli fosforescencja wiosennego niegu mętniała i gasła i nadchodziła czarna i gęsta oćma przed witem. Niektórzy z nas zasypiali w ciepłym niegu, inni domacywali się w gęstwinie bram swych domów, wchodzili omackiem do ciemnych wnętrzy, w sen rodziców i braci, w dalszy cišg głębokiego chrapania, które doganiali na swych spónionych drogach. Te nocne seanse pełne były dla mnie tajemnego uroku, nie mogłem i teraz pominšć sposobnoci, by nie zaglšdnšć na moment do sali rysunkowej, postanawiajšc, że nie pozwolę się tam zatrzymać dłużej nad krótkš chwilkę. Ale wstępujšc po tylnych, cedrowych schodach, pełnych dwięcznego rezonansu, poznałem, że znajduję się w obcej, nigdy nie widzianej stronie gmachu. Najlżejszy szmer nie przerywał tu solennej ciszy. Korytarze były w tym skrzydle obszerniejsze, wysłane pluszowym dywanem i pełne wytwornoci. Małe, ciemno płonšce lampy wieciły na ich zagięciach. Minšwszy jedno takie kolano, znalazłem się na korytarzu jeszcze większym, strojnym w przepych pałacowy. Jedna jego ciana otwierała się szerokimi, szklanymi arkadami do wnętrza mieszkania. Zaczynała się tu przed oczyma długa amfilada pokojów, biegnšcych w głšb i urzšdzonych z olniewajšcš wspaniałociš. Szpalerem obić jedwabnych, luster złoconych, kosztownych mebli i kryształowych pajšków biegł wzrok w puszysty mišższ tych zbytkownych wnętrzy, pełnych kolorowego wirowania i migotliwych arabesek, plšczšcych się girland i pšczkujšcych kwiatów. Głęboka cisza tych pustych salonów pełna była tylko tajnych spojrzeń, które oddawały sobie zwierciadła, i popłochu arabesek, biegnšcych wysoko fryzami wzdłuż cian i gubišcych się w sztukateriach białych sufitów. Z podziwem i czciš stałem przed tym przepychem, domylałem się, że nocna moja eskapada zaprowadziła mnie niespodzianie w skrzydło dyrektora, przed jego prywatne mieszkanie. Stałem przygwożdżony ciekawociš, z bijšcym sercem, gotów do ucieczki za najlżejszym szmerem. Jakże mógłbym, przyłapany, usprawiedliwić to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwałe wcibstwo? W którym z głębokich pluszowych foteli mogła, nie dostrzeżona i cicha, siedzieć córeczka dyrektora i podnieć nagle na mnie oczy znad ksišżki--czarne, sybilińskie, spokojne oczy, których spojrzenia nikt z nas wytrzymać nie umiał. Ale cofnšć się w połowie drogi, nie dokonawszy powziętego planu, poczytałbym był sobie za tchórzostwo. Zresztš głęboka cisza panowała dookoła w pełnych przepychu wnętrzach, owietlonych przyćmionym wiatłem nie okrelonej pory. Przez arkady korytarza widziałem na drugim końcu wielkiego salonu duże, oszklone drzwi, prowadzšce na taras. Było tak cicho wokoło, że nabrałem odwagi. Nie wydawało mi się to połšczone ze zbyt wielkim ryzykiem, zejć z paru stopni, prowadzšcych do poziomu sali, w kilku susach przebiegnšć wielki, kosztowny dywan i znaleć się na tarasie, z którego bez trudu dostać się mogłem na dobrze mi znanš ulicę. Uczyniłem tak. Zeszedłszy na parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelajšce tam z wazonów aż do arabesek sufitu, spostrzegłem, że znajduję się już właciwie na gruncie neutralnym, gdyż salon nie miał wcale przedniej ciany. Był on rodzajem wielkiej loggii, łšczšcej się przy pomocy paru stopni z placem miejskim. Była to niejako odnoga tego placu i niektóre meble stały już na bruku. Zbiegłem z kilku kamiennych schodów i znalazłem się znów na ulicy. Konstelacje stały już stromo na głowie, wszystkie gwiazdy przekręciły się na drugš stronę, ale księżyc, zagrzebany w pierzyny obłoczków, które rozwietlał swš niewidzialnš obecnociš, zdawał się mieć przed sobš jeszcze nieskończonš drogę i, zatopiony w swych zawiłych procederach niebieskich, nie mylał o wicie. Na ulicy czerniało kilka dorożek, rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemišce kraby czy karakony. Wonica nachylił się z wysokiego kozła. Miał twarz drobnš, czerwonš i dobrodusznš.--Pojedziemy, paniczu?--zapytał. Powóz zadygotał we wszystkich stawach i przegubach swego wieloczłonkowego ciała i ruszył na lekkich obręczach. Ale kto w takš noc powierza się kaprysom nieobliczalnego dorożkarza? Wród klekotu szprych, wród dudnienia pudła i budy nie mogłem porozumieć się z nim co do celu drogi. Kiwał na wszystko niedbale i pobłażliwie głowš i podpiewywał sobie, jadšc drogš okrężnš przez miasto. Przed jakim szynkiem stała grupa dorożkarzy, kiwajšc nań przyjanie rękami. Odpowiedział im co radonie, po czym nie zatrzymujšc pojazdu, rzucił mi lejce na kolana, spucił się z kozła i przyłšczył do gromady kolegów. Koń, stary mšdry koń dorożkarski, oglšdnšł się pobieżnie i pojechał dalej jednostajnym, dorożkarskim kłusem. Właciwie koń ten budził zaufanie--wydawał się mšdrzejszy od wonicy. Ale powozić nie umiałem--trzeba się było zdać na jego wolę. Wjechalimy na podmiejskš ulicę ujętš z obu stron w ogrody. Ogrody te przechodziły zwolna, w miarę posuwania się, w parki wielkodrzewne, a te w lasy. Nie zapomnę nigdy tej jazdy wietlistej w najjaniejszš noc zimowš. Kolorowa mapa niebios wyogromniała w kopułę niezmiernš, na której spiętrzyły się fantastyczne lšdy, oceany i morza, porysowane liniami wirów i pršdów gwiezdnych, wietlistymi liniami geografii niebieskiej. Powietrze stało się lekkie do oddychania i wietlane jak gaza srebrna. Pachniało fiołkami. Spod wełnianego jak białe karakuły niegu wychylały się anemony drżšce, z iskrš wiatła księżycowego w delikatnym kielichu. Las cały zdawał się iluminować tysišcznymi wiatłami, gwiazdami, które rzęsicie ronił grudniowy firmament. Powietrze dyszało jakš tajnš wiosnš, niewypowiedzianš czystociš niegu i fiołków. Wjechalimy w teren pagórkowaty. Linie wzgórzy, włochatych nagimi rózgami drzew, podnosiły się jak błogie westchnienia w niebo. Ujrzałem na tych szczęliwych zboczach całe grupy wędrowców, zbierajšcych wród mchu i krzaków opadłe i mokre od niegu gwiazdy. Droga stała się stroma, koń polizgiwał się i z trudem cišgnšł pojazd, grajšcy wszystkimi przegubami. Byłem szczęliwy. Pier moja wchłaniała tę błogš wiosnę powietrza, wieżoć gwiazd i niegu. Przed piersiš konia zbierał się wał białej piany nieżnej, coraz wyższy i wyższy. Z trudem przekopywał się koń przez czystš i wieżš jego masę. Wreszcie ustał. Wyszedłem z dorożki. Dyszał ciężko ze zwieszonš głowš. Przytuliłem jego łeb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach lniły łzy. Wtedy ujrzałem na jego brzuchu okršgłš czarnš ranę.---Dlaczego mi nie powiedziałe?--szepnšłem ze łzami.--Drogi mój--to dla ciebie--rzekł i stał się bardzo mały, jak konik z drzewa. Opuciłem go. Czułem się dziwnie lekki i szczęliwy. Zastanawiałem się, czy czekać na małš kolejkę lokalnš, która tu zajeżdżała, czy też pieszo wrócić do miasta. Zaczšłem schodzić stromš serpentynš wród lasu, poczštkowo idšc krokiem lekkim, elastycznym, potem, nabierajšc rozpędu, przeszedłem w posuwisty szczęliwy bieg, który zmienił się wnet w jazdę jak na nartach. Mogłem dowoli regulować szybkoć, kierować jazdš przy pomocy lekkich zwrotów ciała. W pobliżu miasta zahamowałem ten bieg tryumfalny, zmieniajšc go na przyzwoity krok spacerowy. Księżyc stał jeszcze cišgle wysoko. Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepień w coraz to kunsztowniejsze konfiguracje nie miały końca. Jak srebrne astrolabium otwierało niebo w tę noc czarodziejskš mechanizm wnętrza i ukazywało w nieskończonych ewolucjach złocistš matematykę swych kół i trybów. Na rynku spotkałem ludzi zażywajšcych przechadzki. Wszyscy, oczarowani widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba. Troska o portfel opuciła mnie zupełnie. Ojciec, pogršżony w swych dziwactwach, zapewne zapomniał już o zgubie, o matkę nie dbałem. W takš noc, jedynš w roku, przychodzš szczęliwe myli, natchnienia, wieszcze tknięcia palca bożego. Pełen pomysłów i inspiracji, chciałem skierować się do domu, gdy zaszli mi drogę koledzy z ksišżkami pod pachš. Zbyt wczenie wyszli do szkoły, obudzeni jasnociš tej nocy, która nie chciała się skończyć. Poszlimy gromadš na spacer stromo spadajšcš ulicš, z której wiał powiew fiołków, niepewni, czy to jeszcze magia nocy srebrzyła się na niegu, czy też wit już wstawał... ULICA KROKODYLI Mój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego głębokiego biurka starš i pięknš mapę naszego miasta. Był to cały wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotnie spojone skrawkami płótna, tworzyły ogromnš mapę ciennš w kształcie panoramy z ptasiej perspektywy. Zawieszona na cianie, zajmowała niemal przestrzeń całego pokoju i otwierała daleki widok na całš dolinę Tymienicy, wijšcej się falisto bladozłotš wstęgš, na całe pojezierze szeroko rozlanych moczarów i stawów, na pofałdowane przedgórza, cišgnšce się ku południowi, naprzód z rzadka, potem coraz tłumniejszymi pasmami, szachownicš okršgławych wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarę jak odchodziły ku złotawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwiędłej dali peryferii wynurzało się miasto i rosło ku przodowi, naprzód jeszcze w nie zróżnicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domów, poprzecinanych głębokimi parowami ulic, by bliżej jeszcze wyodrębnić się w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostrš wyrazistociš widoków oglšdanych przez lunetę. Na tych bliższych planach wydobył sztycharz cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic i zaułków, ostrš wyrazistoć gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, wiecšcych w pónym i ciemnym złocie pochmurnego popołudnia, które pogršża wszystkie załomy i framugi w głębokiej sepii cienia. Bryły i pryzmy tego cienia wcinały się, jak plastry ciemnego miodu, w wšwozy ulic, zatapiały w swej ciepłej, soczystej masie tu całš połowę ulicy, tam wyłom między domami, dramatyzowały i orkiestrowały ponurš romantykš cieni tę wielorakš polifonię architektonicznš. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych prospektów, okolica Ulicy Krokodylej wieciła pustš bielš, jakš na kartach geograficznych zwykło się oznaczać okolice podbiegunowe, krainy niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam były czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym pimie, w odróżnieniu od szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie kartograf wzbraniał się uznać przynależnoć tej dzielnicy do zespołu miasta i zastrzeżenie swe wyraził w tym odrębnym i postponujšcym wykonaniu. Aby zrozumieć tę rezerwę, musimy już teraz zwrócić uwagę na dwuznaczny i wštpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegajšcy od zasadniczego tonu całego miasta. Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z podkrelonym jaskrawo charakterem trzewej użytkowoci. Duch czasu, mechanizm ekonomiki, nie oszczędził i naszego miasta i zapucił korzenie na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinšł się w pasożytniczš dzielnicę. Kiedy w starym miecie panował wcišż jeszcze nocny, pokštny handel, pełen solennej ceremonialnoci, w tej nowej dzielnicy rozwinęły się od razu nowoczesne, trzewe formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm, zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, wystrzelił tu bujnš, lecz pustš i bezbarwnš wegetacjš tandetnej, lichej pretensjonalnoci. Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu. Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje wielkomiejskich urzšdzeń. Wadliwe, mętne i brudne szyby, łamišce w falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali, szara atmosfera jałowych tych wnętrzy, osiadajšcych pajęczynš i kłakami kurzu na wysokich półkach i wzdłuż odartych i kruszšcych się cian, wyciskały tu, na sklepach, piętno dzikiego Klondike'u. Tak cišgnęły się jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany, drogerie, zakłady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły ukonie lub w półkolu biegnšce napisy ze złoconych plastycznych liter: CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszkańcy miasta trzymali się z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny, przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gęstoci, przez istnš lichotę moralnš, tę tandetnš odmianę człowieka, która rodzi się w takich efemerycznych rodowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej pokusy zdarzało się, że ten lub ów z mieszkańców miasta zabłškiwał się na wpół przypadkiem w tę wštpliwš dzielnicę. Najlepsi nie byli czasem wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i hierarchii, pławienia się w tym płytkim błocie wspólnoty, łatwej intymnoci, brudnego zmieszania. Dzielnica ta była eldoradem takich dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru godnoci własnej. Wszystko zdawało się tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zapraszało sekretnym mrugnięciem, cynicznie artykułowanym gestem, wyranie przymrużonym perskim okiem--do nieczystych nadziei, wszystko wyzwalało z pęt niskš naturę. Mało kto, nie uprzedzony, spostrzegał dziwnš osobliwoć tej dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w popiechu wyrosłym miecie nie można było sobie pozwolić na luksus kolorów. Wszystko tam było szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak w ilustrowanych prospektach. Podobieństwo to wychodziło poza zwykłš metaforę, gdyż chwilami, wędrujšc po tej częci miasta, miało się w istocie wrażenie, że wertuje się w jakim prospekcie, w nudnych rubrykach komercjalnych ogłoszeń, wród których zagniedziły się pasożytniczo podejrzane anonse, drażliwe notatki, wštpliwe ilustracje; i wędrówki te były równie jałowe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji, pędzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druków. Wchodziło się do jakiego krawca, żeby zamówić ubranie--ubranie o taniej elegancji, tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal był wielki i pusty, bardzo wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopiętrowe półki wznoszš się jedne nad drugimi w nie okrelonš wysokoć tej hali. Kondygnacje pustych półek wyprowadzajš wzrok w górę aż pod sufit, który może być niebem--lichym, bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny, które widać przez otwarte drzwi, pełne sš aż pod sufit pudeł i kartonów, piętrzšcych się ogromnš kartotekš, która rozpada się w górze, pod zagmatwanym niebem strychu w kubaturę pustki, w jałowy budulec nicoci. Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru kancelaryjnego, nie wchodzi wiatło, gdyż przestrzeń sklepu już napełniona jest, jak wodš, indyferentnš szarš powiatš, która nie rzuca cienia i nie akcentuje niczego. Wnet nawija się jaki smukły młodzieniec, zadziwiajšco usłużny, giętki i nieodporny, ażeby dogodzić naszym życzeniom i zalać nas taniš i łatwš wymowš subiekta. Ale gdy, gadajšc, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, fałduje i drapuje niekończšcš się strugę materiału, przepływajšcš przez jego ręce, formujšc z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, cała ta manipulacja wydaje się czym nieistotnym, pozorem, komediš, ironicznie zarzuconš zasłonš na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe, smukłe i czarne, każda z jakš skazš pięknoci (charakterystycznš dla tej dzielnicy wybrakowanych artykułów), wchodzš i wychodzš, stajš w drzwiach magazynów, sondujšc oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona dowiadczonym rękom subiekta) dojrzewa do punktu właciwego. Subiekt przymila się i kryguje i chwilami robi wrażenie transwestyty. Chciałoby się go ujšć pod miękko zarysowanš brodę lub uszczyp-nšć w upudrowany blady policzek, gdy z porozumiewawczym półspojrzeniem dyskretnie zwraca uwagę na markę ochronnš towaru, markę o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru ubrania schodzi na plan dalszy. Ten miękki do efeminacji i zepsuty młodzieniec, pełen zrozumienia dla najintymniejszych poruszeń klienta, przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, całš bibliotekę znaków ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego zbieracza. Pokazywało się wówczas, że magazyn konfekcji był tylko fasadš, za którš kryła się antykwarnia, zbiór wysoce dwuznacznych wydawnictw i druków prywatnych. Usłużny subiekt otwiera dalsze składy, wypełnione aż pod sufit ksišżkami, rycinami, fotografiami. Te winiety, te ryciny przechodzš stokrotnie najmielsze nasze marzenia. Takich kulminacyj zepsucia, takich wymylnoci wyuzdania nie przeczuwalimy nigdy. Panienki sklepowe przesuwajš się coraz częciej pomiędzy szeregami ksišżek, szare i papierowe, ale pełne pigmentu w zepsutych twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lnišcej i tłustej czarnoci, która zaczajona w oczach, z nagła wybiegała z nich zygzakiem lnišcego karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumieńcach, w pikantnych stygmatach pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradzała się rasa zapiekłej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka gęsta i aromatyczna zdawała się plamić ksišżki, które brały one do oliwkowej dłoni, ich dotknięcia zdawały się je farbować i zostawiać w powietrzu ciemny deszcz piegów, smugę tabaki, jak purchawka o podniecajšcej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwišzłoć zrzucała coraz bardziej hamulce pozorów. Subiekt, wyczerpawszy swš natarczywš aktywnoć, przechodził powoli do kobiecej biernoci. Leży teraz na jednej z wielu kanap, porozstawianych wród rejonów ksišżek, w jedwabnej pidżamie, odsłaniajšcej kobiecy dekolt. Panienki demonstrujš, jedna przed drugš, figury i pozycje rycin okładkowych, inne zasypiajš już na prowizorycznych posłaniach. Nacisk na klienta rozluniał się. Wypuszczano go z kręgu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie samemu. Subiektki, zajęte rozmowš, nie zwracały nań więcej uwagi. Odwrócone do niego tyłem lub bokiem, przystawały w aroganckim kontra pocie, przestępowały z nogi na nogę, grajšc kokieteryjnym obuwiem, przepuszczały z góry na dół po smukłym ciele wężowš grę członków, atakujšc niš spoza swej niedbałej nieodpowiedzialnoci podnieconego widza, którego ignorowały. Tak cofano się, wsuwano w głšb z wyrachowaniem, otwierajšc wolnš przestrzeń dla aktywnoci gocia. Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, ażeby wymknšć się nieprzewidzianym konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydostać się na ulicę. Nikt nas nie zatrzymuje. Przez korytarze ksišżek, pomiędzy długimi regałami czasopism i druków wydostajemy się ze sklepu i oto jestemy w tym miejscu Ulicy Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu widać niemal całš długoć tego szerokiego traktu aż do dalekich, nie wykończonych zabudowań dworca kolejowego. Jest to szary dzień, jak zawsze w tej okolicy, i cała sceneria wydaje się chwilami fotografiš z ilustrowanej gazety, tak szare, tak płaskie sš domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywistoć jest cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza swš imitatywnoć. Chwilami ma się wrażenie, że tylko na małym skrawku przed nami układa się wszystko przykładnie w ten pointowany obraz bulwaru wielkomiejskiego, gdy tymczasem już na bokach rozwišzuje się i rozprzęga ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwać w swej roli, rozpada się za nami w gips i pakuły, w rupieciarnię jakiego ogromnego pustego teatru. Napięcie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos drży na tym naskórku. Ale dalecy jestemy od chęci demaskowania widowiska. Wbrew lepszej wiedzy czujemy się wcišgnięci w tandetny czar dzielnicy. Zresztš nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rzędy małych, parterowych domków podmiejskich zmieniajš się z wielopiętrowymi kamienicami, które zbudowane jak z kartonu, sš konglomeratem szyldów, lepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerów. Pod domami płynie rzeka tłumu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski, ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pełna wybojów, kałuży i trawy. Ruch uliczny dzielnicy służy do porównań w tym miecie, mieszkańcy mówiš o nim z dumš i porozumiewawczym błyskiem w oku. Szary, bezosobisty ten tłum jest nader przejęty swš rolš i pełen gorliwoci w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo zaaferowania i interesownoci, ma się wrażenie błędnej, monotonnej, bezcelowej wędrówki, jakiego sennego korowodu marionetek. Atmosfera dziwnej błahoci przenika tę całš scenerię. Tłum płynie monotonnie i, rzecz dziwna, widzi się go zawsze jakby niewyranie, figury przepływajš w splštanym, łagodnym zgiełku, nie dochodzšc do zupełnej wyrazistoci. Czasem tylko wyławiamy z tego gwaru wielu głów jakie ciemne, żywe spojrzenie, jaki czarny melonik nasunięty głęboko na głowę, jakie pół twarzy rozdarte umiechem, z ustami, które włanie co powiedziały, jakš nogę wysuniętš w kroku i tak już zastygłš na zawsze. Osobliwociš dzielnicy sš dorożki bez woniców, biegnšce samopas po ulicach. Nie jakoby nie było tu dorożkarzy, ale wmieszani w tłum i zajęci tysišcem spraw, nie troszczš się o swe dorożki. W tej dzielnicy pozoru i pustego gestu nie przywišzuje się zbytniej wagi do cisłego celu jazdy i pasażerowie powierzajš się tym błędnym pojazdom z lekkomylnociš, która cechuje tu wszystko. Nieraz można ich widzieć na niebezpiecznych zakrętach, wychylonych daleko z połamanej budy, jak z lejcami w dłoniach przeprowadzajš z natężeniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej dzielnicy także tramwaje. Ambicja rajców miejskich więci tu najwyższy swój triumf. Ale pożałowania godny jest widok tych wozów, zrobionych z papier mâché, o cianach powyginanych i zmiętych od wieloletniego użytku. Często brak im zupełnie przedniej ciany tak, że widzieć można w przejedzie pasażerów, siedzšcych sztywnie i zachowujšcych się z wielkš godnociš. Tramwaje te popychane sš przez tragarzy miejskich. Najdziwniejszš atoli rzeczš jest komunikacja kolejowa na Ulicy Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzie ku końcowi tygodnia można zauważyć tłum ludzi czekajšcych na zakręcie ulicy na pocišg. Nie jest się nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i zdarza się często, że ludzie ustawiajš się w dwóch różnych punktach, nie mogšc uzgodnić swych poglšdów na miejsce przystanku. Czekajš długo i stojš czarnym milczšcym tłumem wzdłuż ledwo zarysowanych ladów toru, z twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru, wyciętych w fantastycznš linię zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zajeżdża, już wjechał z bocznej uliczki, skšd go oczekiwano, niski jak wšż, miniaturowy, z małš, sapišcš, krępš lokomotywš. Wjechał w ten czarny szpaler i ulica staje się ciemna od tego cišgu wozów, siejšcych pył węglowy. Ciemne sapanie parowozu i powiew dziwnej powagi, pełnej smutku, tłumiony popiech i zdenerwowanie zamieniajš ulicę na chwilę w halę dworca kolejowego w szybko zapadajšcym zmierzchu zimowym. Plagš naszego miasta jest ażiotaż biletów kolejowych i przekupstwo. W ostatniej chwili, gdy pocišg już stoi na stacji, toczš się w nerwowym popiechu pertraktacje z przekupnymi urzędnikami linii żelaznej. Zanim te negocjacje się kończš, pocišg rusza, odprowadzany przez wolno sunšcy, rozczarowany tłum, który odprowadza go daleko, ażeby się wreszcie rozproszyć. Ulica, zacieniona na chwilę do tego zaimprowizowanego dworca, pełnego zmierzchu i tchnienia dalekich dróg--rozwidnia się znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym korytem beztroski monotonny tłum spacerowiczów, który wędruje wród gwaru rozmów wzdłuż wystaw sklepowych, tych brudnych, szarych czworoboków, pełnych tandetnych towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich. Wyzywajšco ubrane, w długich koronkowych sukniach przechodzš prostytutki. Mogš to być zresztš żony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych. Idš drapieżnym, posuwistym krokiem i majš w niedobrych, zepsutych twarzach nieznacznš skazę, która je przekrela: zezujš czarnym, krzywym zezem lub majš usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszkańcy miasta dumni sš z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy potrzeby niczego sobie odmawiać--mylš z dumš--stać nas i na prawdziwš wielkomiejskš rozpustę. Twierdzš oni, że każda kobieta w tej dzielnicy jest kokotš. W istocie wystarczy zwrócić uwagę na którš--a natychmiast spotyka się to uporczywe, lepkie spojrzenie, które nas zmraża rozkosznš pewnociš. Nawet dziewczęta szkolne noszš tu w pewien charakterystyczny sposób kokardy, stawiajš swoistš manierš smukłe nogi i majš tę nieczystš skazę w spojrzeniu, w której leży preformowane przyszłe zepsucie. A jednak--a jednak czy mamy zdradzić ostatniš tajemnicę tej dzielnicy, troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie naszego sprawozdania stawialimy pewne znaki ostrzegawcze, dawalimy w delikatny sposób wyraz naszym zastrzeżeniom. Uważny czytelnik nie będzie nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy. Mówilimy o imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale słowa te majš zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by okrelić połowiczny i niezdecydowany charakter jej rzeczywistoci. Język nasz nie posiada okreleń, które by dozowały niejako stopień realnoci, definiowały jej giętkoć. Powiedzmy bez ogródek: fatalnociš tej dzielnicy jest, że nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum, wszystkie ruchy rozpoczęte zawisajš w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpujš się przedwczenie i nie mogš przekroczyć pewnego martwego punktu. Moglimy już zauważyć wielkš bujnoć i rozrzutnoć--w intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę. Cała ona nie jest niczym innym jak fermentacjš pragnień, przedwczenie wybujałš i dlatego bezsilnš i pustš. W atmosferze nadmiernej łatwoci kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelotne napięcie puchnie i ronie w pustš, wydętš narol, wystrzela szara i lekka wegetacja puszystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej tkanki majaku i haszyszu. Nad całš dzielnicš unosi się leniwy i rozwišzły fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydajš się niekiedy dreszczem na jej goršczkujšcym ciele, gęsiš skórkš na jej febrycznych marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni możliwociami, wstrzšnięci bliskociš spełnienia, pobladli i bezwładni rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym się też kończy. Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cofa, atmosfera ganie i przekwita, możliwoci więdnš i rozpadajš się w nicoć, oszalałe szare maki ekscytacji rozsypujš się w popiół. Będziemy wiecznie żałowali, żemy wtedy wyszli na chwilę z magazynu konfekcji podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy już doń z powrotem. Będziemy błšdzili od szyldu do szyldu i mylili się setki razy. Zwiedzimy dziesištki magazynów, trafimy do całkiem podobnych, będziemy wędrowali przez szpalery ksišżek, wertowali czasopisma i druki, konferowali długo i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skażonej pięknoci, które nie potrafiš zrozumieć naszych życzeń. Będziemy się wikłali w nieporozumieniach, aż cała nasza goršczka i podniecenie ulotni się w niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie. Nasze nadzieje były nieporozumieniem, dwuznaczny wyglšd lokalu i służby- pozorem, konfekcja była prawdziwš konfekcjš, a subiekt nie miał żadnych ukrytych intencyj. wiat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza się całkiem miernym zepsuciem, zagłuszonym grubymi warstwami przesšdów moralnych i banalnej pospolitoci. W tym miecie taniego materiału ludzkiego brak także wybujałoci instynktu, brak niezwykłych i ciemnych namiętnoci. Ulica Krokodyli była koncesjš naszego miasta na rzecz nowoczesnoci i zepsucia wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego jak na papierowš imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych, zeszłorocznych gazet. KARAKONY Było to w okresie szarych dni, które nastšpiły po wietnej kolorowoci genialnej epoki mego ojca. Były to długie tygodnie depresji, ciężkie tygodnie bez niedziel i wišt, przy zamkniętym niebie i w zubożałym krajobrazie. Ojca już wówczas nie było. Górne pokoje wysprzštano i wynajęto pewnej telefonistce. Z całego ptasiego gospodarstwa pozostał nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojšcy na półce w salonie. W chłodnym półmroku zamkniętych firanek stał on tam, jak za życia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mędrca, a gorzka jego, wyschła twarz ascety skamieniała w wyraz ostatecznej obojętnoci i abnegacji. Oczy wypadły, a przez wypłakane, łzawe orbity sypały się trociny. Tylko rogowate egipskie narole na nagim potężnym dziobie i na łysej szyi, narole i gruzły spłowiałobłękitnej barwy nadawały tej starczej głowie co dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego był już w wielu miejscach przeżarty przez mole i gubił miękkie, szare pierze, które Adela raz w tygodniu wymiatała wraz z bezimiennym kurzem pokoju. W wyłysiałych miejscach widać było workowe, grube płótno, z którego wyłaziły kłaki konopne. Miałem ukryty żal do matki za łatwoć, z jakš przeszła do porzšdku dziennego nad stratš ojca. Nigdy go nie kochała--mylałem--a ponieważ ojciec nie był zakorzeniony w sercu żadnej kobiety, przeto nie mógł też wróć w żadnš realnoć i unosił się wiecznie na peryferii życia, w półrealnych regionach, na krawędziach rzeczywistosci. Nawet na uczciwš obywatelskš mierć nie zasłużył sobie-- mylałem--wszystko u niego musiało, być dziwaczne i wštpliwe. Postanowiłem w stosownej chwili zaskoczyć matkę otwartš rozmowš. Owego dnia (był ciężki dzień zimowy i od rana już sypał się miękki puch zmierzchu) matka miała migrenę i leżała na sofie samotnie w salonie. W tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panował od czasu zniknięcia ojca wzorowy porzšdek, pielęgnowany woskiem i szczotkami przez Adelę. Meble przykryte były pokrowcami; wszystkie sprzęty poddały się żelaznej dyscyplinie, jakš Adela roztoczyła nad tym pokojem. Tylko pęk piór pawich, stojšcych w wazie na komodzie, nie dał się utrzymać w ryzach. Był to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjnoci, jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w oczy, a rozpustnej swawoli poza oczyma. widrowały te oczy dzień cały i wierciły dziury w cianach, mrugały, tłoczyły się, trzepocšc rzęsami, z palcem przy ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i psoty. Napełniały pokój wiergotem i szeptem, rozsypywały się, jak motyle, dookoła wieloramiennej lampy, uderzały tłumem barwnym w matowe, starcze dziurki od kluczy. Nawet w obecnoci matki, leżšcej z zawišzanš głowš na sofie, nie mogły się powstrzymać, robiły perskie oczko, dawały sobie znaki, mówiły niemym, kolorowym alfabetem, pełnym sekretnych znaczeń. Irytowało mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z kolanami przyciniętymi do sofy matki, badajšc dwoma palcami, jakby w zamyleniu, delikatnš materię jej szlafroka, rzekłem niby mimochodem:-- Chciałem cię już od dawna zapytać: prawda, że to jest on?--I chociaż nie wskazałem nawet spojrzeniem na kondora, matka odgadła od razu, zmieszała się bardzo i spuciła oczy. Dałem umylnie upłynšć chwili, żeby wykosztować jej zmieszanie, po czym z całym spokojem, opanowujšc wzbierajšcy gniew, spytałem:--Jaki sens majš w takim razie te wszystkie plotki i kłamstwa, które rozsiewasz o ojcu? Lecz jej rysy, które w pierwszej chwili rozpadły się były w panice, zaczęły się znowu porzšdkować.--Jakie kłamstwa?--spytała mrugajšc oczyma, które były puste, nalane ciemnym błękitem, bez białka.--Znam je od Adeli--rzekłem - ale wiem, że pochodzš od ciebie; chcę wiedzieć prawdę. Usta jej drżały lekko, renice, unikajšc mego wzroku, powędrowały w kšt oka.--Nie kłamałam--rzekła, a usta- jej napęczniały i stały się małe zarazem. Uczułem, że mnie kokietuje jak kobieta mężczyznę.--Z tymi karakonami to prawda--sam przecież pamiętasz...--Zmieszałem się. Pamiętałem w istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które napełniało ciemnoć nocnš, pajęczš bieganinš. Wszystkie szpary pełne były drgajšcych wšsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła karakonem, z każdego pęknięcia podłogi mogła zlęgnšć się ta czarna błyskawica, lecšca oszalałym zygzakiem po podłodze. Ach, ten dziki obłęd popłochu, pisany błyszczšcš, czarnš liniš na tablicy podłogi. Ach, te krzyki grozy ojca, skaczšcego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku. Nie przyjmujšc jadła ani napoju, z wypiekami goršczki na twarzy, z konwulsjš wstrętu wrytš dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie. Jasne było, że tego napięcia nienawici żaden organizm długo wytrzymać nie może. Straszliwa odraza zamieniała jego twarz w stężałš maskę tragicznš, w której tylko renice, ukryte za dolnš powiekš, leżały na czatach, napięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwoci. Z dzikim wrzaskiem zrywał się nagle z siedzenia, leciał na olep w kšt pokoju i już podnosił dziryt, na którym utkwiony ogromny karakon przebierał rozpaczliwie gmatwaninš swych nóg. Adela przychodziła wówczas blademu ze zgrozy z pomocš i odbierała lancę wraz z utkwionym trofeum, ażeby jš utopić w cebrzyku. Już wówczas jednak nie umiałbym był powiedzieć, czy obrazy te zaszczepiły mi opowiadania Adeli, czy też sam byłem ich wiadkiem. Ojciec mój nie posiadał już wtedy tej siły odpornej, która zdrowych ludzi broni od fascynacji wstrętu. Zamiast odgraniczyć się do straszliwej siły atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na łup szału, wplštywał się w niš coraz bardziej. Smutne skutki nie dały długo na siebie czekać. Wnet pojawiły się pierwsze podejrzane znaki, które napełniły nas przerażeniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmieniło się. Szał jego, euforia jego podniecenia przygasła. W ruchach i mimice jęły się zdradzać znaki złego sumienia. Zaczšł nas unikać. Krył się dzień cały po kštach, w szafach, pod pierzynš. .Widziałem go nieraz, jak w zamyleniu oglšdał własne ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na których występować zaczęły czarne plamy, jak łuski karakona. W dzień opierał się jeszcze ostatkami sił, walczył, ale w nocy fascynacja uderzała nań potężnymi arakami. Widziałem go pónš nocš, w wietle wiecy stojšcej na podłodze. Mój ojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony czarnymi plamami totemu, pokrelony liniami żeber, fantastycznym rysunkiem przewiecajšcej na zewnštrz anatomii, leżał na czworakach, opętany fascynacjš awersji, która go wcišgała w głšb swych zawiłych dróg. Mój ojciec poruszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym ruchem dziwnego rytuału, w którym ze zgrozš poznałem imitację ceremoniału karakoniego. Od tego czasu wyrzeklimy się ojca. Podobieństwo do karakona występowało z dniem każdym wyraniej--mój ojciec zamieniał się w karakona. Zaczęlimy się przyzwyczajać do tego. Widywalimy go coraz rzadziej, całymi tygodniami znikał gdzie na swych karakonich drogach-- przestalimy go odróżniać, zlał się w zupełnoci z tym czarnym niesamowitym plemieniem. Kto mógł powiedzieć, czy żył gdzie jeszcze w jakiej szparze podłogi, czy przebiegał nocami pokoje, zaplštany w afery karakonie, czy też był może między tymi martwymi owadami, które Adela co rana znaj-dowała brzuchem do góry leżšce i najeżone nogami i które ze wstrętem brała na mietniczkę i wyrzucała?--A jednak--powiedziałem zdetonowany--jestem pewny, że ten kondor to on.--Matka spojrzała na mnie spod rzęs:--Nie dręcz mnie, drogi--mówiłam ci już przecież, że ojciec podróżuje jako komiwojażer po kraju--przecież wiesz, że czasem w nocy przyjeżdża do domu, ażeby przed witem jeszcze dalej odjechać. WICHURA Tej długiej i pustej zimy obrodziła ciemnoć w naszym miecie ogromnym, stokrotnym urodzajem. Zbyt długo snad nie sprzštano na strychach i w rupieciarniach, stłaczano garnki na garnkach i flaszki na flaszkach, pozwalano narastać bez końca pustym bateriom butelek. Tam, w tych spalonych, wielkobelkowych lasach strychów i dachów ciemnoć zaczęła się wyradzać i dziko fermentować. Tam zaczęły się te czarne sejmy garnków, te wiecowania gadatliwe i puste, te bełkotliwe flaszkowania, bulgoty butli i baniek. Aż pewnej nocy wezbrały pod gontowymi przestworami falangi garnków i flaszek i popłynęły wielkim stłoczonym ludem na miasto. Strychy, wystrychnięte ze strychów, rozprzestrzeniały się jedne z drugich i wystrzelały czarnymi szpalerami, a przez przestronne ich echa przebiegały kawalkady tramów i belek, lansady drewnianych kozłów, klękajšcych na jodłowe kolana, ażeby wypadłszy na wolnoć, napełnić przestwory nocy galopem krokwi i zgiełkiem płatwi i bantów. Wtedy to wylały się te czarne rzeki, wędrówki beczek i konwi, i płynęły przez noce. Czarne ich, połyskliwe, gwarne zbiegowiska oblegały miasto. Nocami mrowił się ten ciemny zgiełk naczyń i napierał jak armie rozgadanych ryb, niepowstrzymany najazd pyskujšcych skopców i bredzšcych cebrów. Dudnišc dnami, piętrzyły się wiadra, beczki i konwie, dyndały się gliniane stšgwie zdunów, stare kapeluchy i cylindry dandysów gramoliły się jedna na drugie, rosnšc w niebo kolumnami, które się rozpadały. I wszystkie kołatały niezgrabnie kołkami drewnianych języków, mełły nieudolnie w drewnianych gębach bełkot klštw i obelg, blunišc błotem na całej przestrzeni nocy. Aż dobluniły się, doklęły swego. Przywołane rechotem naczyń, rozplotkowanym od brzegu do brzegu, nadeszły wreszcie karawany, nadcišgnęły potężne tabory wichru i stanęły nad nocš. Ogromne obozowisko, czarny ruchomy amfiteatr zstępować zaczšł w potężnych kręgach ku miastu. I wybuchła ciemnoć ogromnš wzburzonš wichurš i szalała przez trzy dni i trzy noce...--Nie pójdziesz dzi do szkoły--rzekła rano matka--jest straszna wichura na dworze.--W pokoju unosił się delikatny welon dymu, pachnšcy żywicš. Piec wył i gwizdał, jak gdyby uwišzana w nim była cała sfora psów czy demonów. Wielki bohomaz, wymalowany na jego pękatym brzuchu, wykrzywiał się kolorowym grymasem i fantastyczniał wzdętymi policzkami. Pobiegłem boso do okna. Niebo wydmuchane było wzdłuż i wszerz wiatrami. Srebrzystobiałe i przestronne, porysowane było w linie sił, natężone do pęknięcia, w srogie bruzdy, jakby zastygłe żyły cyny i ołowiu. Podzielone na pola energetyczne i drżšce od napięć, pełne było utajonej dynamiki. Rysowały się w nim diagramy wichury, która sama niewidoczna i nieuchwytna, ładowała krajobraz potęgš. Nie widziało się jej. Poznawało się jš po domach, po dachach, w które wjeżdżała jej furia. Jeden po drugim strychy zdawały się rosnšć i wybuchać szaleństwem, gdy wstępowała w nie jej siła. Ogałacała place, zostawiała za sobš na ulicach białš pustkę, zamiatała całe połacie rynku do czysta. Ledwie tu i ówdzie gišł się pod niš i trzepotał, uczepiony węgła domu, samotny człowiek. Cały plac rynkowy zdawał się wybrzuszać i lnić pustš łysinš pod jej potężnymi przelotami. Na niebie wydmuchał wiatr zimne i martwe kolory, grynszpanowe, żółte i liliowe smugi, dalekie sklepienia i arkady swego labiryntu. Dachy stały pod tymi niebami czarne i krzywe, pełne niecierpliwoci i oczekiwania. Te, w które wstšpił wicher, wstawały w natchnieniu, przerastały sšsiednie domy i prorokowały pod rozwichrzonym niebem. Potem opadały i gasły nie mogšc dłużej zatrzymać potężnego tchu, który leciał dalej i napełniał cały przestwór zgiełkiem i przerażeniem. I znów inne domy wstawały z krzykiem, w paroksyzmie jasnowidzenia, i zwiastowały. Ogromne buki koło kocioła stały z wniesionymi rękami, jak wiadkowie wstrzšsajšcych objawień, i krzyczały, krzyczały. Dalej, za dachami rynku, widziałem dalekie mury ogniowe, nagie ciany szczytowe przedmiecia. Wspinały się jeden nad drugi i rosły, zesztywniałe z przerażenia i osłupiałe. Daleki, zimny, czerwony odblask zabarwiał je pónymi kolorami. Nie jedlimy tego dnia obiadu, bo ogień w kuchni wracał kłębami dymu do izby. W pokojach było zimno i pachniało wiatrem. Około drugiej po południu wybuchł na przedmieciu pożar i rozszerzał się gwałtownie. Matka z Adelš zaczęły pakować pociel, futra i kosztownoci. Nadeszła noc. Wicher wzmógł się na sile i gwałtownoci, rozrósł się niepomiernie i objšł cały przestwór. Już teraz nie nawiedzał domów i dachów, ale wybudował nad miastem wielopiętrowy, wielokrotny przestwór, czarny labirynt, rosnšcy w nieskończonych kondygnacjach. Z tego labiryntu wystrzelał całymi galeriami pokojów, wyprowadzał piorunem skrzydła i trakty, toczył z hukiem długie amfilady, a potem dawał się zapadać tym wyimaginowanym piętrom, sklepieniom i kazamatom i wzbijał się jeszcze wyżej, kształtujšc sam bezforemny bezmiar swym natchnieniem. Pokój drżał z lekka, obrazy na cianach brzęczały. Szyby lniły się tłustym odblaskiem lampy. Firanki na oknie wisiały wzdęte i pełne tchnienia tej burzliwej nocy. Przypomnielimy sobie, że ojca od rana nie widziano. Wczesnym rankiem, domylalimy się, musiał udać się do sklepu, gdzie go zaskóczyła wichura, odcinajšc mu powrót.--Cały dzień nic nie jadł--biadała matka. Starszy subiekt Teodor podjšł się wyprawić w noc i wichurę, żeby zanieć mu posiłek. Brat mój przyłšczył się do wyprawy. Okutani w wielkie niedwiedzie futra, obcišżyli kieszenie żelazkami i modzierzami, balastem, który miał zapobiec porwaniu ich przez wichurę. Ostrożnie otworzono drzwi prowadzšce w noc. Zaledwie subiekt i brat mój z wzdętymi płaszczami wkroczyli jednš nogš w ciemnoć, noc ich połknęła zaraz na progu domu. Wicher zmył momentalnie lad ich wyjcia. Nie widać było przez okno nawet latarki, którš ze sobš zabrali. Pochłonšwszy ich, wicher na chwilę przycichł. Adela z matkš próbowały na nowo rozpalić ogień pod kuchniš. Zapałki gasły, przez drzwiczki dmuchało popiołem i sadzš. Stalimy pod drzwiami i nasłuchiwali. W lamentach wichru dawały się słyszeć wszelkie głosy, perswazje, nawoływania i gawędy. Zdawało się nam, że słyszymy wołanie o pomoc ojca zabłškanego w wichurze, to znowu, że brat z Teodorem gwarzš beztrosko pod drzwiami. Wrażenie było tak łudzšce, że Adela otworzyła drzwi i w samej rzeczy ujrzała Teodora i brata mego, wynurzajšcych się z trudem z wichury, w której tkwili po pachy. Weszli zdyszani do sieni, zaciskajšc z wysiłkiem drzwi za sobš. Przez chwilę musieli wesprzeć się o odrzwia, tak silnie szturmował wicher do bramy. Wreszcie zasunęli rygiel i wiatr pognał dalej. Opowiadali bezładnie o nocy, o wichurze. Ich futra, nasiškłe wiatrem, pachniały teraz powietrzem. Trzepotali powiekami w wietle; ich oczy, pełne jeszcze nocy, broczyły ciemnociš za każdym uderzeniem powiek. Nie mogli dojć do sklepu, zgubili drogę i ledwo trafili z powrotem. Nie poznawali miasta, wszystkie ulice były jak przestawione. Matka podejrzewała, że kłamali. W istocie cała ta scena sprawiała wrażenie, jakby przez ten kwadrans stali w ciemnoci pod oknem, nie oddalajšc się wcale. A może naprawdę nie było już miasta i rynku, a wicher i noc otaczały nasz dom tylko ciemnymi kulisami, pełnymi wycia, wistu i jęków. Może nie było wcale tych ogromnych i żałosnych przestrzeni, które nam wicher sugerował, może nie było wcale tych opłakanych labiryntów, tych wielookiennych traktów i korytarzy, na których grał wicher, jak na długich czarnych fletach. Coraz bardziej umacniało się w nas przekonanie, że cała ta burza była tylko donkiszoteriš nocnš, imitujšcš na wšskiej przestrzeni kulis tragiczne bezmiary, kosmicznš bezdomnoć i sieroctwo wichury. Coraz częciej otwierały się teraz drzwi sieni i wpuszczały okutanego w opończe i szale gocia. Zziajany sšsiad lub znajomy wywijał się powoli z chustek, płaszczy i wyrzucał z siebie zdyszanym głosem opowiadania, urywane bezładne słowa, które fantastycznie powiększały, kłamliwie przesadzały bezmiar nocy. Siedzielimy wszyscy w jasno owietlonej kuchni. Za ogniskiem kuchennym i czarnym, szerokim okapem komina prowadziło parę stopni do drzwi strychu. Na tych schodkach siedział starszy subiekt Teodor i nasłuchiwał, jak strych grał od wichru. Słyszał, jak w pauzach wichury miechy żeber strychowych składały się w fałdy i dach wiotczał i zwisał jak ogromne płuca, z których uciekł oddech, to znowu nabierał tchu, nastawiał się palisadami krokwi, rósł jak sklepienia gotyckie, rozprzestrzeniał się lasem belek, pełnym stokrotnego echa, i huczał jak pudło ogromnych basów. Ale potem zapominalimy o wichurze, Adela tłukła cynamon w dwięcznym modzierzu. Ciotka Perazja przyszła w odwiedziny. Drobna, ruchliwa i pełna zabiegliwoci, z koronkš czarnego szala na głowie, zaczęła krzštać się po kuchni, pomagajšc Adeli. Adela oskubała koguta. Ciotka Perazja zapaliła pod okapem komina garć papierów i szerokie płaty płomienia wzlatywały z nich w czarnš czeluć. Adela, trzymajšc koguta za szyję, uniosła go nad płomień, ażeby opalić na nim resztę pierza. Kogut zatrzepotał nagle w ogniu skrzydłami, zapiał i spłonšł. Wtedy ciotka Perazja zaczęła się kłócić, klšć i złorzeczyć. Trzęsšc się ze złoci, wygrażała rękami Adeli i matce. Nie rozumiałem, o co jej chodzi, a ona zacietrzewiała się coraz bardziej w gniewie i stała się jednym pękiem gestykulacji i złorzeczeń. Zdawało się, że w paroksyzmie złoci rozgestykuluje się na częci, że rozpadnie się, podzieli, rozbiegnie w sto pajšków, rozgałęzi się po podłodze czarnym, migotliwym pękiem oszalałych karakonach biegów. Zamiast tego zaczęła raptownie maleć, kurczyć się, wcišż roztrzęsiona i rozsypujšca się przekleństwami. Z nagła podreptała, zgarbiona i mała, w kšt kuchni, gdzie leżały drwa na opał i, klnšc i kaszlšc, zaczęła goršczkowo przebierać wród dwięcznych drewien, aż znalazła dwie cienkie, żółte drzazgi. Pochwyciła je latajšcymi ze wzburzenia rękami, przymierzyła do nóg, po czym wspięła się na nie, jak na szczudła, i zaczęła na tych żółtych kulach chodzić, stukocšc po deskach, biegać tam i z powrotem wzdłuż skonej linii podłogi, coraz szybciej i szybciej, potem wbiegła na ławkę jodłowš, kutykajšc na dudnišcych deskach, a stamtšd na półkę z talerzami, dwięcznš, drewnianš półkę obiegajšcš ciany kuchni, i biegła po niej, kolankujšc na szczudłowych kulach, by wreszcie gdzie w kšcie, malejšc coraz bardziej, sczernieć, zwinšć się jak zwiędły, spalony papier, zetlić się w płatek popiołu, skruszyć w proch i w nicoć. Stalimy wszyscy bezradni wobec tej szalejšcej furii złoci, która sama siebie trawiła i pożerała. Z ubolewaniem patrzylimy na smutny przebieg tego paroksyzmu i z pewnš ulgš wrócilimy do naszych zajęć, gdy żałosny ten proces dobiegł swego naturalnego końca. Adela zadzwoniła znowu modzierzem, tłukšc cynamon, matka cišgnęła dalej przerwanš rozmowę, a subiekt Teodor, nasłuchujšc proroctw strychowych, stroił mieszne grymasy, podnosił wysoko brwi i miał się do siebie. NOC WIELKIEGO SEZONU Każdy wie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat rodzi niekiedy zdziwaczały czas ze swego łona lata inne, lata osobliwe, lata wyrodne, którym--jak szósty, mały palec u ręki--wyrasta kędy trzynasty, fałszywy miesišc. Mówimy fałszywy, gdyż rzadko dochodzi on do pełnego rozwoju. Jak dzieci póno spłodzone, pozostaje on w tyle ze wzrostem, miesišc garbusek, odrol w połowie uwiędła i raczej domylna niż rzeczywista. Winna jest temu starcza niepowcišgliwoć lata, jego rozpustna i póna żywotnoć. Bywa czasem, że sierpień minie, a stary gruby pień lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze dalej, pędzi ze swego próchna te dni-dziczki, dni-chwasty, jałowe i idiotyczne, dorzuca na dokładkę, za darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne--dni białe, zdziwione i niepotrzebne. Wyrastajš one, nieregularne i nierówne, nie wykształcone i zronięte z sobš, jak palce potworkowatej ręki, pšczkujšce i zwinięte w figę. Inni porównywajš te dni do apokryfów, wsuniętych potajemnie między rozdziały wielkiej księgi roku, do palimpsestów, skrycie włšczonych pomiędzy jej stronice, albo do tych białych nie zadrukowanych kartek, na których oczy, naczytane do syta i pełne treci, broczyć mogš obrazami i gubić kolory na tych pustych stronicach, coraz bladziej i bladziej, ażeby wypoczšć na ich nicoci, zanim wcišgnięte zostanš w labirynty nowych przygód i rozdziałów. Ach, ten stary, pożółkły romans roku, ta wielka, rozpadajšca się księga kalendarza! Leży ona sobie zapomniana gdzie w archiwach czasu, a treć jej ronie dalej między okładkami, pęcznieje bez ustanku od gadulstwa miesięcy, od szybkiego samorództwa blagi, od bajania i marzeń, które się w niej mnożš. Ach, i spisujšc te nasze opowiadania, szeregujšc te historie o moim ojcu na zużytym marginesie jej tekstu, czy nie oddaję się tajnej nadziei, że wrosnš one kiedy niepostrzeżenie między zżółkłe kartki tej najwspanialszej, rozsypujšcej się księgi, że wejdš w wielki szelest jej stronic, który je pochłonie? To, o czym tu mówić będziemy, działo się tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako fałszywym miesišcu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki kalendarza. Ranki były podówczas dziwnie cierpkie i orzewiajšce. Po uspokojonym i chłodniejszym tempie czasu, po nowym całkiem zapachu powietrza, po odmiennej konsystencji wiatła poznać było, że weszło się w innš serię dni, w nowš okolicę Bożego Roku. Głos drżał pod tymi nowymi niebami dwięcznie i wieżo jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu, pełnym zapachu lakieru, farb, rzeczy zaczętych i nie wypróbowanych. Z dziwnym wzruszeniem próbowało się nowego echa, napoczynało się je z ciekawociš, jak w chłodny i trzewy poranek babkę do kawy w przeddzień podróży. Ojciec mój siedział znowu w tylnym kontuarze sklepu, w małej, sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokomórkowe registratury i łuszczšcej się bez końca warstwami papieru, listów i faktur. Z szelestu arkuszy, z nieskończonego kartkowania papierów wyrastała kratkowana i pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przekładania plików odnawiała się w powietrzu z niezliczonych nagłówków firmowych apoteoza w formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu ptaka, najeżonego dymišcymi kominami, otoczonego rzędami medali i ujętego w wywijasy i zakręty pompatycznych et i Comp. Tam siedział ojciec, jak w ptaszarni, na wysokim stołku, a gołębniki registratur szeleciły plikami papierów i wszystkie gniazda i dziuple pełne były wiergotu cyfr. Głšb wielkiego sklepu ciemniała i wzbogacała się z dnia na dzień zapasami sukna, szewiotów, aksamitów i kortów. W ciemnych półkach, tych spichrzach i lamusach chłodnej, pilniowej barwnoci, procentowała stokrotnie ciemna, odstała korowoć rzeczy, mnożył się i sycił potężny kapitał jesieni. Tam rósł i ciemniał ten kapitał i rozsiadał się coraz szerzej na półkach, jak na galeriach jakiego wielkiego teatru, uzupełniajšc się jeszcze i pomnażajšc każdego rana nowymi ładunkami towaru, który w skrzyniach i pakach wraz z rannym chłodem wnosili na niedwiedzich barach stękajšcy, brodaci tragarze w oparach wieżoci jesiennej i wódki. Subiekci wyładowywali te nowe zapasy sycšcych bławatnych kolorów i wypełniali nimi, kitowali starannie wszystkie szpary i luki wysokich szaf. Był to rejestr olbrzymi wszelakich kolorów jesieni, ułożony warstwami, usortowany odcieniami, idšcy w dół i w górę, jak po dwięcznych schodach, po gamach wszystkich oktaw barwnych. Zaczynał się u dołu i próbował jękliwie i niemiało altowych spełzłoci i półtonów, przechodził potem do spłowiałych popiołów dali, do gobelinowych błękitów i rosnšc ku górze coraz szerszymi akordami, dochodził do ciemnych granatów, do indyga lasów dalekich i do pluszu parków szumišcych, ażeby potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudoci i sepie wejć w szelestny cień więdnšcych ogrodów i dojć do ciemnego zapachu grzybów, do tchnienia próchna w głębiach nocy jesiennej i do głuchego akompaniamentu najciemniejszych basów. Ojciec mój szedł wzdłuż tych arsenałów sukiennej jesieni i uspokajał i uciszał te masy, ich wzbierajšcš moc, spokojnš potęgę Pory. Chciał jak najdłużej utrzymać w całoci te rezerwy zamagazynowanej barwnoci. Bał się łamać, wymieniać na gotówkę ten fundusz żelazny jesieni. Ale wiedział, czuł, że przyjdzie czas i wicher jesienny, pustoszšcy i ciepły wicher, powieje nad tymi szafami i wtedy puszczš one i nic nie zdoła powstrzymać ich wylewu, tych strumieni kolorowoci, którymi wybuchnš na miasto całe. Przychodziła pora Wielkiego Sezonu. Ożywiały się ulice. O szóstej godzinie po południu miasto zakwitało goršczkš, domy dostawały wypieków, a ludzie wędrowali ożywieni jakim wewnętrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni jaskrawo, z oczyma błyszczšcymi jakš odwiętnš, pięknš i złš febrš. Na bocznych uliczkach, w cichych zaułkach, uchodzšcych już w wieczornš dzielnicę, miasto było puste. Tylko dzieci bawiły się na placykach pod balkonami, bawiły się bez tchu, hałaliwie i niedorzecznie. Przykładały małe pęcherzyki do ust, ażeby wydmuchać je i naindyczyć się nagle jaskrawo w wielkie, gulgocšce, rozpluskane narole albo wykogucić się w głupiš koguciš maskę, czerwonš i piejšcš, w kolorowe jesienne maszkary fantastyczne i absurdalne. Zdawało się, że tak nadęte i piejšce wzniosš się w powietrze długimi kolorowymi łańcuchami i jak jesienne klucze ptaków przecišgać będš nad miastem--fantastyczne flotylle z bibułki i pogody jesiennej. Albo woziły się wród krzyków na małych zgiełkliwych wózkach, grajšcych kolorowym turkotem kółek, szprych i dyszli. Wózki zjeżdżały naładowane ich krzykiem i staczały się w dół ulicy aż do nisko rozlanej, żółtej rzeczki wieczornej, gdzie rozpadały się na gruz kršżków, kołków i patyczków. I podczas gdy zabawy dzieci stawały się coraz bardziej hałaliwe i splštane, wypieki miasta ciemniały i zakwitały purpurš, nagle wiat cały zaczynał więdnšć i czernieć i szybko wydzielał się zeń majaczliwy zmierzch, którym zarażały się wszystkie rzeczy. Zdradliwie i jadowicie szerzyła się ta zaraza zmierzchu wokoło, szła od rzeczy do rzeczy, a czego dotknęła, to wnet butwiało, czerniało, rozpadało się w próchno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym popłochu i naraz dosięgał ich ten tršd, i wysypywał się ciemnš wysypkš na czole, i tracili twarze, które odpadały wielkimi, bezkształtnymi plamami, i szli dalej, już bez rysów, bez oczu, gubišc po drodze maskę po masce, tak że zmierzch roił się od tych larw porzuconych, sypišcych się za ich ucieczkš. Potem zaczynało wszystko zarastać czarnš, próchniejšcš korš, łuszczšcš się wielkimi płatami, chorymi strupami ciemnoci. A gdy w dole wszystko rozprzęgło się i szło wniwecz w tej cichej zamieszce, w panice prędkiego rozkładu, w górze utrzymywał się i rósł coraz wyżej milczšcy alarm zorzy, drgajšcy wiergotem miliona cichych dzwonków, wzbierajšcych wzlotem miliona cichych skowronków lecšcych razem w jednš wielkš, srebrnš nieskończonoć. Potem była już nagle noc--wielka noc, rosnšca jeszcze podmuchami wiatru, które jš rozszerzały. W jej wielokrotnym labiryncie wyłupane były gniazda jasne: sklepy--wielkie, kolorowe latarnie, pełne spiętrzonego towaru i zgiełku kupujšcych. Przez jasne szyby tych latani można było ledzić zgiełkliwy i pełen dziwacznego ceremoniału obrzęd zakupów jesiennych. Ta wielka, fałdzista noc jesienna, rosnšca cieniami, roszerzona wiatrami, kryła w swych ciemnych fałdach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym drobiazgiem, z pstrym towarem czekoladek, keksów, kolonialnej pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z pudełek po cukrach, wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pełne mydełek, wesołej tandety, złoconych błahostek, cynfolii, tršbek, andrutów i kolorowych miętówek, były stacjami lekkomylnoci, grzechotkami beztroski, rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, rozłopotanej wiatrami nocy. Wielkie i ciemne tłumy płynęły w ciemnoci, w hałaliwym zmieszaniu, w szurgocie tysięcy nóg, w gwarze tysięcy ust--rojna, splštana wędrówka, cišgnšca arteriami jesiennego miasta. Tak płynęła ta rzeka, pełna gwaru, ciemnych spojrzeń, chytrych łypnięć, pokawałkowana rozmowš, posiekana gawędš, wielka miazga plotek, miechów i zgiełku. Zdawało się, że to ruszyły tłumami jesienne, suche makówki sypišce makiem--głowygrzechotki, ludzie-kołatki. Mój ojciec chodził zdenerwowany i kolorowy od wypieków, z błyszczšcymi oczyma, w jasno owietlonym sklepie, i nasłuchiwał. Przez szyby wystawy i portalu dochodził tu z daleka szum miasta, stłumiony gwar płynšcej ciżby. Nad ciszš sklepu płonęła jasno lampa naftowa, zwisajšca z wielkiego sklepienia, i wypierała najmniejszy lad cienia z wszystkich szpar i zakamarków. Pusta, wielka podłoga trzaskała w ciszy i liczyła w tym wietle wzdłuż i wszerz swe błyszczšce kwadraty, szachownicę wielkich tafli, które rozmawiały ze sobš w ciszy trzaskami, odpowiadały sobie to tu, to tam głonym pęknięciem. Za to sukna leżały ciche, bez głosu, w swej pilniowej puszystoci i podawały sobie wzdłuż cian spojrzenia za plecami ojca, wymieniały od szafy do szafy ciche znaki porozumiewawcze. Ojciec nasłuchiwał. Jego ucho zdawało się w tej ciszy nocnej wydłużać i rozgałęziać poza okno: fantastyczny koralowiec, czerwony polip falujšcy w mętach nocy. Nasłuchiwał i słyszał. Słyszał z rosnšcym niepokojem daleki przypływ tłumów, które nadcišgały. Rozglšdał się z przerażeniem po pustym sklepie. Szukał subiektów. Ale ci ciemni i rudzi aniołowie dokšd odlecieli. Pozostał on sam tylko, w trwodze przed tłuma-mi, które wnet miały zalać ciszę sklepu plšdrujšcš hałaliwš rzeszš i rozebrać między siebie, rozlicytować całš tę bogatš jesień, od lat zbieranš w wielkim zacisznym spichlerzu. Gdzie byli subiekci? Gdzie były te urodziwe cheruby, majšce bronić ciemnych, sukiennych szańców? Ojciec podejrzewał bolesnš mylš, że oto grzeszš gdzie w głębi domu z córami ludzi. Stojšc nieruchomy i pełen troski, z błyszczšcymi oczyma w jasnej ciszy sklepu, czuł wewnętrznym słuchem, co działo się w głębi domu, w tylnych komorach wielkiej kolorowej tej latarni. Dom otwierał się przed nim, izba za izbš, komora za komorš, jak dom z kart, i widział gonitwę subiektów za Adelš przez wszystkie puste i jasno owietlone pokoje, schodami na dół, schodami do góry, aż wymknęła się im i wpadła do jasnej kuchni, gdzie zabarykadowała się kuchennym kredensem. Tam stała zdyszana, błyszczšca i rozbawiona, trzepocšca z umiechem wielkimi rzęsami. Subiekci chichotali, przykucnięci pode drzwiami. Okno kuchni otwarte było na wielkš, czarnš noc, pełnš rojeń i splštania. Czarne, uchylone szyby płonęły refleksem dalekiej iluminacji. Błyszczšce garnki i butle stały nieruchomo dokoła i lniły w ciszy tłustš polewš. Adela wychylała ostrożnie przez okno swš kolorowš, uszminkowanš twarz z trzepoczšcymi oczyma. Szukała subiektów na ciemnym podwórzu, pewna ich zasadzki. I oto ujrzała ich, jak wędrowali ostrożnie, gęsiego, po wšskim gzymsie podokiennym wzdłuż ciany piętra, czerwonej odblaskiem dalekiej iluminacji, i skradali się do okna. Ojciec krzyknšł z gniewu i rozpaczy, ale w tej chwili gwar głosów stał się całkiem bliski i nagle jasne okna sklepu zaludniły się bliskimi twarzami, wykrzywionymi miechem, rozgadanymi twarzami, które płaszczyły nosy na lnišcych szybach. Ojciec stał się purpurowy ze wzburzenia i wskoczył na ladę. I kiedy tłum szturmem zdobywał tę twierdzę i wkraczał hałaliwš ciżbš do sklepu, ojciec mój jednym skokiem wspišł się na półki z suknem i, uwisły wysoko nad tłumem, dšł z całej siły w wielki puzon z rogu i tršbił na alarm. Ale sklepienie nie napełniło się szumem aniołów, pieszšcych na pomoc, a zamiast tego każdemu jękowi tršby odpowiadał wielki, rozemiany chór tłumu.--Jakubie, handlować! Jakubie, sprzedawać!--wołali wszyscy, a wołanie to, wcišż powtarzane, rytmizowało się w chórze i przechodziło powoli w melodię refrenu, piewanš przez wszystkie gardła. Wtedy mój ojciec dał za wygranš, zeskoczył z wysokiego gzymsu i ruszył z krzykiem ku barykadom sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z głowš spęczniałš w pięć purpurowš, wbiegł, jak walczšcy prorok, na szańce sukienne i jšł przeciwko nim szaleć. Wpierał się całym ciałem w potężne bale wełny i wyważał je z osady, podsuwał się pod ogromne postawy sukna i unosił je na ladę z głuchym łomotem. Bale leciały rozwijajšc się z łopotem w powietrzu w ogromne choršgwie, półki wybuchały zewszšd wybuchami draperii, wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Mojżeszowej laski. Tak wylewały się zapasy szaf, wymiotowały gwałtownie, płynęły szerokimi rzekami. Wypływała barwna treć półek, rosła, mnożyła się i zalewała wszystkie lady i stoły. ciany sklepu znikły pod potężnymi formacjami tej sukiennej kosmogonii, pod tymi pasmami górskimi, piętrzšcymi się w potężnych masywach. Otwierały się szerokie doliny wród zboczy górskich i wród szerokiego patosu wyżyn grzmiały linie kontynentów. Przestrzeń sklepu rozszerzyła się w panoramę jesiennego krajobrazu, pełnš jezior i dali, a na tle tej scenerii ojciec wędrował wród fałd i dolin fantastycznego Kanaanu, wędrował wielkimi krokami, z rękoma rozkrzyżowanymi proroczo w chmurach, i kształtował kraj uderzeniami natchnienia. A u dołu, u stóp tego Synaju, wyrosłego z gniewu ojca, gestykulował lud, złorzeczył i czcił Baala, i handlował. Nabierali pełne ręce miękkich fałd, drapowali się w kolorowe sukna, owijali się w zaimprowizowane domina i płaszcze i gadali bezładnie a obficie. Mój ojciec wyrastał nagle nad tymi grupami kupczšcych wydłużonych gniewem, i gromił z wysoka bałwochwalców potężnym słowem. Potem, ponoszony rozpaczš, wspinał się na wysokie galerie szaf, biegł obłędnie po bantach półek, po dudnišcych deskach ogołoconych rusztowań, cigany przez obrazy bezwstydnej rozpusty, którš przeczuwał za plecami w głębi domu. Subiekci dosięgli włanie żelaznego balkonu na wysokoci okna i wczepieni w balustradę, pochwycili wpół Adelę i wycišgnęli jš przez okno, trzepocšcš. oczyma i wlokšcš za sobš smukłe nogi w jedwabnych pończochach. Gdy ojciec mój, przerażony ohydš grzechu, wrastał gniewem swych gestów w grozę krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawał się wyuzdanej wesołoci. Jaka parodystyczna pasja, jaka zaraza miechu opanowała tę gawied. Jakże można było żšdać powagi od nich, od tego ludu kołatek i dziadków do orzechów! Jak można było żšdać zrozumienia dla wielkich trosk ojca od tych młynków, mielšcych bezustannie kolorowš miazgę słów! Głusi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w jedwabnych bekieszach małymi kupkami dookoła sfałdowanych gór materii, rozstrzšsajšc gadatliwie wród miechu zalety towaru. Ta czarna giełda roznosiła na swych prędkich językach szlachetnš substancję krajobrazu, rozdrabniała jš siekaninš gadania i połykała niemal. Gdzie indziej stały grupy Żydów w kolorowych chałatach, w wielkich futrzanych kołpakach przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to mężowie Wielkiego Zgromadzenia, dostojni i pełni namaszczenia panowie, gładzšcy długie, pielęgnowane brody i prowadzšcy wstrzemięliwe i dyplomatyczne rozmowy. Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, które wymieniali był błysk umiechniętej ironii. Wród tych grup przewijał się pospolity lud, bezpostaciowy tłum, gawied bez twarzy i indywidualnoci. Wypełniał on niejako luki w krajobrazie, wycielał tło dzwonkami i grzechotkami bezmylnego gadania. Był to element błazeński, roztańczony tłum poliszynelów i arlekinów, który--sam bez poważnych intencyj handlowych - doprowadzał do absurdu gdzieniegdzie nawišzujšce się tansakcje swymi błazeńskimi figlami. Stopniowo jednak, znudzony błaznowaniem, wesoły ten ludek rozpraszał się w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubił się wród skalnych załomów i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim zapadały się te wesołki gdzie w szczeliny i fałdy terenu, jak dzieci zmęczone zabawš po kštach i zakamarkach mieszkania w noc balowš. Tymczasem ojcowie miasta, mężowie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali się w grupach pełnych powagi i godnoci i prowadzili ciche, głębokie dysputy. Rozszedłszy się po całym, owym wielkim górzystym kraju, wędrowali po dwóch, po trzech na dalekich i krętych drogach. Małe i ciemne ich sylwety zaludniały całš tę pustynnš wyżynę, nad którš zwisło ciężkie i ciemne niebo, sfałdowane i chmurne, poorane w długie równoległe bruzdy, w srebrne i białe skiby, ukazujšce w głębi coraz dalsze pokłady swego uwarstwienia. wiatło lampy stwarzało sztuczny dzień w owej krainie--dzień dziwny, dzień bez witu i wieczoru. Ojciec mój uspokajał się powoli. Gniew jego układał się i zastygał w pokładach i warstwach krajobrazu. Siedział teraz na galeriach wysokich półek i patrzył w jesienniejšcy, rozległy kraj. Widział, jak na dalekich jeziorach odbywał się połów ryb. W maleńkich łupinkach łódek siedziało po dwóch rybaków, zapuszczajšc sieci w wodę. Na brzegach chłopcy dwigali na głowach kosze, pełne trzepocšcego się, srebrnego połowu. Wówczas to dostrzegł, jak grupy wędrowców w oddali zadzierały głowy ku niebu, wskazujšc co wzniesionymi rękami. I wnet zaroiło się niebo jakš kolorowš wysypkš, osypało się falujšcymi plamami, które rosły, dojrzewały i wnet napełniły przestworze dziwnym ludem ptaków, kršżšcych i kołujšcych w wielkich, krzyżujšcych się spiralach. Całe niebo wypełniło się ich wzniosłym lotem, łopotem skrzydeł, majestatycznymi liniami cichych bujań. Niektóre z nich jak ogromne bociany płynęły nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzydłach, inne, podobne do kolorowych pióropuszów, do barbarzyńskich trofeów, trzepotały ciężko i niezgrabnie, ażeby utrzymać się na falach ciepłej aury; inne wreszcie, nieudolne konglomeraty skrzydeł, potężnych nóg i oskubanych szyj, przypominały le wypchane sępy i kondory, z których wysypujš się trociny. Były między nimi ptaki dwugłowe, ptaki wieloskrzydłe, były też i kaleki, kulejšce w powietrzu jednoskrzydłym, niedołężnym lotem. Niebo stało się podobne do starego fresku, pełnego dziwolšgów i fantastycznych zwierzšt, które kršżyły, wymijały się i znów wracały w kolorowych elipsach. Mój ojciec podniósł się na bantach, oblany nagłym blaskiem, wycišgnšł ręce, przyzywajšc ptaki starym zaklęciem. Poznał je, pełen wzruszenia. Było to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji, którš ongi Adela rozpędziła na wszystkie strony nieba. Wracało teraz, zwyrodniałe i wybujałe, to sztuczne potomstwo, to zdegenerowane plemię ptasie, zmarniałe wewnętrznie. Wystrzelone głupio wzrostem, wyogromnione niedorzecznie, było wewnštrz puste i bez życia. Cała żywotnoć tych ptaków przeszła w upierzenie, wybujała w fantastycznoć. Było to jakby muzeum wycofanych rodzajów, rupieciarnia Raju ptasiego. Niektóre latały na wznak, miały ciężkie, niezgrabne dzioby, podobne do kłódek i zamków, obcišżone kolorowymi narolami, i były lepe. Jakże wzruszył ojca ten powrót niespodziany, jakże zdumiewał się nad instynktem ptasim, nad tym przywišzaniem do Mistrza, które wygnany ów ród piastował jak legendę w duszy, ażeby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed wyganięciem plemienia pocišgnšć z powrotem w pradawnš ojczyznę. Ale te papierowe, lepe ptaki nie mogły już poznać ojca. Na darmo wołał na nie dawnym zaklęciem, zapomnianš mowš ptasiš, nie słyszały go i nie widziały. Nagle zagwizdały kamienie w powietrzu. To wesołki, głupie i bezmylne plemię, jęły celować pociskami w fantastyczne niebo ptasie. Na darmo ojciec ostrzegał, na darmo groził zaklinajšcymi gestami, nie dosłyszano go, nie dostrzeżono. I ptaki spadały. Ugodzone pociskiem, obwisały ciężko i więdły już w powietrzu. Nim doleciały do ziemi, były już bezforemnš kupš pierza. W mgnieniu oka pokryła się wyżyna tš dziwnš, fantastycznš padlinš. Zanim ojciec dobiegł do miejsca rzezi, cały ten wietny ród ptasi już leżał martwy, rozcišgnięty na skałach. Teraz dopiero, z bliska, mógł ojciec obserwować całš lichotę tej zubożałej generacji, całš miesznoć jej tandetnej anatomii. Były to ogromne wiechcie piór, wypchane byle jak starym cierwem. U wielu nie można było wyróżnić głowy, gdyż pałkowata ta częć ciała nie nosiła żadnych znamion duszy. Niektóre pokryte były kudłatš, zlepionš sierciš, jak żubry, i mierdziały wstrętnie. Inne przypominały garbate, łyse, zdechłe wielbłšdy. Inne wreszcie były najwidoczniej z pewnego rodzaju papieru, puste w rodku, a wietnie kolorowe na zewnštrz. Niektóre okazywały się z bliska niczym innym jak wielkimi pawimi ogonami, kolorowymi wachlarzami, w które niepojętym sposobem tchnięto jaki pozór życia. Widziałem smutny powrót mego ojca. Sztuczny dzień zabarwiał się już powoli kolorami zwyczajnego poranka. W spustoszałym sklepie najwyższe półki syciły się barwami rannego nieba. Wród fragmentów zgasłego pejzażu, wród zburzonych kulis nocnej scenerii--ojciec widział wstajšcych ze snu subiektów. Podnosili się spomiędzy bali sukna i ziewali do słońca. W kuchni, na piętrze, Adela, ciepła od snu i ze zmierzwionymi włosami, mełła kawę na młynku, przyciskajšc go do białej piersi, od której ziarna nabierały blasku i goršca. Kot mył się w *** End of this LibraryBlog Digital Book "Sklepy cynamonowe" *** Copyright 2023 LibraryBlog. All rights reserved.